Felieton
Czym jest „grind time” i czy rzeczywiście potrzebujemy go w Polsce? |FELIETON

Wczoraj wystartowało WBW. Wiecie- freestyle, pisanki, rapowe kalectwo- te sprawy…Na scenie staje dwóch gości, nieumiejętnie pluje do źle trzymanych mikrofonów, wyzywa swoje dziewczyny od kurew i zbiera za to gromkie brawa od publiki. Zdecydowaną większość z nich sztuki rapowania mógłby nauczać Bonus BGC, lecz w momencie, gdy w głośnikach słychać „Boom” DJ’a Premiera, a na majka spluwane są dziesiątki skrzętnie wymyślanych przed bitwą punchline’ów przestaje mieć to jakiekolwiek znaczenie. Ale czy nadal ma to sens?
Skłamałbym, pisząc, iż zupełnie nie. Zresztą z tym polskim freestyle’em wcale nie jest tak źle, jak zwykło się mawiać i jak ja nieraz zgryźliwie to opisuje. Ale o tym później. Jestem natomiast więcej niż przekonany, że każdy jego obserwator ma czasem wrażenie, że dla wolnostylowych bitew błogosławieństwem byłoby wyłączenie na nich podkładu muzycznego. I nie tylko. Każdemu musiało też kiedyś przejść przez myśl, że może warto wreszcie przestać się oszukiwać i oficjalnie oprzeć battle’ową rywalizację na wersach przygotowanych na długo przed imprezą…
No właśnie i tu cały na biało wjeżdża „grind time".
Powstała w Stanach forma battle’owych zmagań, w której nie usłyszymy ani bitów ani wejść na temat- czyli innymi słowy dwóch rzeczy, których przeciętny polski freestyle’owiec obawia się najbardziej. Nad samą formą takich bitew nie ma co się długo rozpisywać- obaj toczący walkę zawodnicy przy akompaniamencie błogiej ciszy dostają parę minut na to, by naprzemiennie atakować się przygotowywanymi przed bitwą wejściami, w które ewentualnie wplatać mogą wymyślane na poczekaniu riposty do linijek rywala.
Proste jak drut. A od „prawdziwego freestyle’u” na pierwszy rzut oka/ucha efektowniejsze od dziesięciu… do miliona razy.
Zacząć należy od tego, iż za Oceanem „prawdziwy freestyle” (rozumiany jako nawijka w pełni tworzona na spontanie) tak naprawdę nigdy nie istniał. W Stanach wolnym stylem nazywa się raczej przeplatanie wymyślanych na biegu wersów z wcześniej przygotowanymi tekstami czy nawet zwrotki pisane na kolanie. I nikogo to nie boli, bo wszyscy rozumieją istotę rzeczy.
A w dodatku szybko pojęli również i to, że „prawdziwie freestyle’owa” formuła bitewnej rywalizacji ma swoje nieodzowne ograniczenia. W niej bowiem targany emocjami raper, stojąc na bitewnej scenie, ma ledwie parę sekund na to, by przemyśleć swoje kolejne linijki. A w parę sekund nikt cudów nie spłodzi, nie oszukujmy się… Czemu by więc nie dać temu biednemu raperowi kilku dni czy nawet tygodni na przemyślenie swoich wersów w domowym zaciszu? Czemu by nie pozwolić mu wziąć do ręki papierosa, usiąść przy stole z kawą i w spokoju zastanowić się nad tym, jak upokorzyć rywala? To chyba oczywiste, że wówczas efekty będą po stokroć bardziej imponujące…
I z takiego właśnie założenia wyszli Amerykanie. „Grind time” to nic innego jak najpopularniejsza federacja bitewnych potyczek na rymy w Stanach Zjednoczonych. Organizuje ona corocznie odbywające się za oceanem imprezy, które niczym w Polsce WBW (choć konwencja jest nieco inna) na koniec wyłaniają oficjalnego mistrza tamtejszej sceny bitewnej.
I niby wszystko pięknie, tyle że za wielką wodą o ile „prawdziwy freestyle” nie istnieje niemal w ogóle, o tyle zainteresowanie „grind time’em” jest prawdziwie nikłe. Specem od amerykańskiej sceny battle’owej nie jestem, więc przyczyny tego zjawiska niestety Wam nie wyjawię. Natomiast już sam ten fakt każe mi się zastanowić, czy rzeczywiście taka formuła bitewnej rywalizacji może bardziej przyciągać i emocjonować odbiorców od wyśmiewanego w Polsce i zapomnianego w Stanach wolnego stylu?
W kraju nad Wisłą zafascynować fanów rapu „grind time’em” próbowano już nie raz. I za każdym razem kończyło się to klęską…Próbował Trzy sześć, będący legendą polskiej sceny freestyle’owej raper, który to przed laty decydował się organizować eventy pod nazwą „Burza Mózgów”, na których samemu pokazywał, jak spektakularne potrafią być pisane wejścia na bitwach. A wspomagali go w tym…no właśnie prócz niego wszyscy pozostali raperzy (raczej ze względu na lenistwo a nie brak piątej klepki) wypadali w tej konwencji gorzej niż słabo.
Były też Bitwa o Koziołki czy mające parę odsłon organizowane przez Theodora Rapbattle League. I tam również, lekko mówiąc, szału nie było. A przede wszystkim od początku nie było zainteresowania, czegoś, co niemal nieprzerwanie od kilkunastu lat jest domeną kulawych potyczek freestyle’owych. Jak to jest, że po ledwie paru bitwach z cyklu Rapbattle League Theodor musiał zrezygnować z tej- skądinąd świetnej- inicjatywy a zrodzone przez niego WLW (Warszawska Liga Freestyle’owa) spotyka się regularnie od ponad dwóch lat i do dziś ma się zupełnie dobrze?
Ktoś, komu temat freestyle’u jest zupełnie obcy, po obejrzeniu walk zarówno RbL, jak i WLW z dużą dozą prawdopodobieństwa nie mógłby wyjść ze zdziwienia, że to właśnie druga z tych inicjatyw przetrwała próbę czasu. W końcu na pierwszej z nich, jeśli chodzi o poziom może i nie było nigdy szału, ale już na tej drugiej zdarzało się, iż było gorzej…niż bardzo słabo.
Sęk w tym, że to właśnie chujowe wejścia, kulawe flow i nie rymujące się linijki należą do jednych z głównych istot polskiego freestyle’u. Kolejną z jego podstaw jest duża ilość wypitej wódki, a wszystko dopełnia luźna i pozytywna atmosfera, która gromadzi na bitwach sporą rzeszę ludzi. I wierzcie lub nie, ale ma to swój urok. Nieprzerwanie od dobrych piętnastu lat.
Gdy freestyle (w dużej mierze za sprawą „Ósmej mili”) na dobre zawitał na polskiej ziemi nikt nie traktował go tak jak za Oceanem. Pierwsze bitwy na rymy w naszym kraju opierały się w stu procentach na improwizacji, a wszystko, co się ich tyczyło robione byłoby gorzej, mniej umiejętnie i profesjonalnie, lecz zawsze w pełni szczerze.
Do dnia dzisiejszego wolny styl przebył już w naszym kraju bardzo długo drogę, o której „grind time” może jedynie pomarzyć. Freestyle’owa formuła rywalizacji sprawdza się pomimo tego, że jej przedstawicielom puszczane bity najczęściej przeszkadzają (w lepszych wypadkach ich akompaniament nie robi dla nich większej różnicy), a niemal każdy z nich- bez względu na to jak bardzo by się zarzekał, że tak nie jest- ma w kieszeni więcej niż ledwie kilka przygotowanych przed bitwą punchline’ów.
Jednak zdaje mi się, że to właśnie to fani/hejterzy (często to jedno i to samo) wolnego stylu kochają najbardziej. Dźwięk „Still dre” w głośnikach ich komputerów i możliwość napisania komentarza na Youtube’ie w stylu „jak można spierdolić brzmienie tak wspaniałego bitu”. Ale to nie wszystko. Przecież to czysta frajda móc zastanawiać się, który z zawodników przygotowuje przed bitwą najwięcej pisanek, obrażać go, samemu wymyślając w głowie podobne linijki i zza monitora wróżąc sobie wielką karierę na freestyle’owych bitwach.
Jak widzicie wolnostylowa rywalizacja na naszym rodzimym gruncie zawiera w sobie specyficzny urok i zalety, których „grind time” nigdy nie posiądzie. Ale w pierwszej kolejności ma ona też swoją długą historię i tradycję oraz- jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało- wybitnych przedstawicieli. Gości, którzy w grind time’owej formule bitewnej przy odrobinie wysiłku sprawdziliby się pewnie nie gorzej niż we freestyle’u, lecz jakoś zawsze woleli się ze swymi pisankami skrzętnie ukrywać.
Mimo to jestem więcej niż przekonany, że pojedyncze, dobrze obsadzone i rozreklamowane na szeroką skalę bitwy grindtime’owe mogłyby się sprawdzić w naszym kraju naprawdę wyjątkowo dobrze. I wcale nie potrzeba zapraszać na nie Tomba czy innych mainstreamowych raperów, a wystarczyłoby zapłacić choć w miarę przyzwoitą gażę najlepszym rodzimym freestyle’owcom. By zwyczajnie zmusić ich większego do wysiłku.
Z drugiej jednak strony „grind time” nigdy nie wyprze w Polsce freestyle’u, a myślę nawet, że przez parę najbliższych lat nie zdoła postawić większego kroku, by to uczynić. Wolny styl przyjął się w naszym kraju zaskakująco świetnie i do dziś- pomimo wielu obaw- przynajmniej, jeśli chodzi o zainteresowanie, ma się naprawdę zupełnie przyzwoicie.
Obce są mi więc, obawy, którymi to przed laty dzielił się Muflon w jednym z artykułów cyklu „Pisanek freestyle’owca”, mówiące o tym, że freestyle może już nie złapać drugiego oddechu, wyczerpać się i odejść w niepamięć. Szybko się to nie stanie. A póki wciąż nic tego specjalnie nie zapowiada, „grindtime” nie jest dla polskiej sceny bitewnej konieczny, a jedynie… potrzebny.
I to nie jakoś strasznie. Potrzebują go bowiem ci, którzy freestyle’em interesują się dłużej niż dwa/trzy lata, a wśród dzisiejszych obserwatorów wolnego stylu takich osób jest zaskakująco mało. Większość jego fanów to ludzie młodzi, często oglądający bitwy jedynie zza ekranu laptopa, którym to „grind time’owa” formuła rywalizacji bardzo ograniczyłaby pole do popisu w wirtualnym świecie…
Nie ma z czego się śmiać, czego się uczepić i nad czym zgryźliwie się rozwodzić. Po cholerę więc jest nam ten „grind time”?
Jeśli szukasz biletów na koncerty hip-hop/rap, zdobędziesz je w 100% legalnie u naszych przyjaciół z Biletomat.pl

Felieton
Tede i Young Leosia – kolaboracja, która się nie udała?
„Najlepiej brzmi wyciszone” – brzmi jeden z wielu krytycznych komentarzy.

Tede postanowił na nową płytę „Vox Veritatis” zaprosić same kobiety, wśród których usłyszymy Bambi, Modelki i Young Leosię. Singiel z tą ostatnią ukazał się kilka dni temu i już możemy go podsumować, a właściwie zrobili to słuchacze.
Zarzuty w stronę Tedego i Young Leosi
Zazwyczaj, gdzie się nie pojawi Young Leosia, tam mamy murowany hit z repeat value. Niestety, nie w tym przypadku. Po trzech dniach kawałek z Tede „Więcej miejsca” ma skromne jak na taki duet niecałe 50 tys. wyświetleń klipu. Wynik kiepski i trzeba to otwarcie przyznać. Widać to też po odbiorze: 2 tys. łapek w górę i 400 w dół daje pogląd na to, że coś jest na rzeczy. Po wejściu w komentarze już jest wszystko jasne.
Słuchacze zarzucają Tedemu i Leosi, że nie wykorzystali potencjału współpracy. Numer nie buja tak jak powinien, trudno jest cokolwiek zrozumieć. Pojawiają też wątpliwości co do dobrze zrealizowanego numeru pod względem technicznym, w szczególności do mixu. Teledysk także się większości nie spodobał.

Krytyka w kierunku „Możesz więcej” Tedego i Leosi
Oto kilka najczęściej lajkowanych komentarzy pod wspólnym singlem Tedego i Sary. Duet raczej nie będzie z nich zadowolony:
- Szczerze, ale to jest chu**we, klip to już żenada całkowita.
- Stary chłop i nie potrafi nagrać ani jednego kawałka bez wspomnienia o wyimaginowanych hejterach. Rent free.
- Najlepiej brzmi wyciszone.
- Szkoda zmarnowanego potencjału na kolabo, jakoś bez wyrazu ten kawałek. Taki po prostu poprawny. Bit też nudny. Z sentymentu włączyłem sobie „Szpanpan” dla porównania i realizacyjnie, dykcyjnie, tekstowo, bitowo – przepaść.
- Mimo najszczerszych chęci, niewiele rozumiem z części Tedego. Mix w tym kawałku oraz w TSTMF położony. Zapowiada się interesujący album z nawet niezłym replay value, ale niestety niedopracowany technicznie.
- nie rozumiem ani jednego słowa z tego utworu poza refrenem
- Kawałek na max dwa przesłuchania. Tedzik top1 dla mnie ale niektóre jego ostatnie kawałki to wielkie iks de.
Propsów jest niewiele
Pozytywnych wpisów na temat kawałka jest niewiele i są to raczej pojedyncze pozycje, które nie cieszą się zbyt dużą popularnością:
- Ale ta różnica w skillach to jest przepaść.
- Tede xYL jest Moc. banger. banger.
- Moja ulubiona piosenka musi być hitem.
- Super. zajebiste. Mam nadzieję, że kiedyś spotkam TDF-a jeden z ”NIELICZNYCH” Polskich Raperów, których na co dzień słucham.
Z Bambi poszło lepiej, ale też bez fajerwerków
Niedawno sporych echem odbiło się przekazanie przez Tedego „dziedzictwa melanżu” Bambi, czego efektem było nagranie przez tę dwójkę remixu kultowego numeru „Drin za drinem”. Ta wiadomość poszła szeroko w środowisku i spolaryzowała słuchaczy. Kiedy później ukazał się już wspomniany kawałek na kanale Baila Ella, nie wykręcił on jednak spektakularnych liczb. Ponownie obyło się bez viralowości, chociaż potencjał był duży.
Jak zauważył ktoś w komentarzach, to sympatyczne, że nowe pokolenie słuchaczy będzie bawiło się pod ten sam bit, co wiele pokoleń wstecz. Brakuje jednak tych szczytów list przebojów.


Od premiery najnowszej płyty Dwóch Sławów minęły już dwa miesiące. Zdążyłam się z nią solidnie osłuchać i dowiedzieć, co dobrze by było opisać. Opinie o projekcie – wprost mówiąc – nie są najlepsze, co duet wziął już na klatę. Moje zdanie jest jednak nieco inne więc zapraszam na łyżkę miodu w beczce dziegciu.
Kryzys wieku średniego?
Zacznę prosto z mostu – uwielbiam ten duet. Na ich wielowymiarowe metafory trzeba kupić drukarkę 3D. Zabawa słowem, luz i humor to cechy, które niewątpliwie muszę im przypisać i wcale nie muszą nikogo do tego przekonywać. Ale, co w sytuacji, gdy masz za sobą dziesięć lat punchline’ów, wszechobecnej beki i hashtagów, a fani czekają? Jasne, możesz zrobić kolejny taki sam album, który i tak nie ma podjazdu do debiutu. Stąd najnowszy projekt Astka i Rada jest totalnie zrozumiały – dajmy im działać i się rozwijać. Kryzys wieku średniego i te sprawy.
Zabawa formą
A tak serio – spodziewaliście się kiedyś, że łódzki duet mógłby zagrać swoje numery na imprezie Świętego Bassu albo zrobi manifest polityczny, który będziecie podśpiewywać pod prysznicem? Chcecie starych Sławów – włączcie „Ludzi Sztosów”, proste. I oczywiście – jak większość z Was – analizowałam ten album na Genusie, łapiąc się za głowę po wytłumaczeniu kolejnego wersu. Jednak… to było dekadę temu. Nikogo zatem nie powinno dziwić, że przyszedł u panów czas na zabawę formą, poniekąd wyniesioną z projektu club2020.
Najwyżej będzie stójka lub parter
Czy „Dobrze by było” jest krążkiem bez treści? Złośliwi powiedzieliby, że tak. Ale obiektywnie patrząc – numery „Myślałem, że będzie gorzej” czy wcześniej wspomniany bez nazwy „To nie jest kraj dla kabrioletów”, mają to, co tygryski lubią najbardziej. Jest więcej śpiewów, autotune’ów i wtyczek niż kiedykolwiek. I dobrze by było trochę odpuścić, wychillować i zaakceptować ten wytwór, spięty słuchaczu. A, że krążek buja i na żywo miałam okazję sama się przekonać na trasie – a jakże! – „Dobrze by było Tour”. Już 4 kwietnia w ich mothership (czytaj w Łodzi) zagrają finałowy koncert więc jeśli w domowym zaciszu denerwują Cię te chłopy, daj im szansę. Najwyżej będzie stójka lub parter.
Felieton
Drugi koncert Quebonafide na Narodowym. Czy to jawne oszustwo? – felieton
Na pewno zachowanie nie po koleżeńsku.

Organizacja pożegnalnego koncertu Quebonafide przypomina zabawę w kotka i myszkę. Na pewno jest brakiem poszanowania dla słuchaczy, którzy kupili bilet i właśnie się dowiedzieli, że ostatni koncert rapera będzie miał kilka dat.
Wyobraźmy sobie sytuację, że kupujemy limitowaną płytę artysty za 200 zł, który deklaruje, że nakład tysiąca sztuk nie będzie nigdy wznawiany. Tymczasem zamiast cieszyć się z „białego kruka” w domu dowiadujemy się jeszcze w dniu zakupu, że z powodu dużego zainteresowania płytą postanowiono dotłoczyć drugi tysiąc egzemplarzy. Podobne do tej sytuacje już się zdarzały, ale płyty były dotłaczane po kilku latach. Tym niemniej, mamy tu do czynienia ze złamaniem umowy między artystą a słuchaczem, czyli ze zwykłym oszustwem.
Pierwszy, drugi… i trzeci – „ostatni koncert” Quebonafide
Podobnie jest z koncertem Quebonafide. W przeciągu bardzo krótkiego czasu, słuchacze mogą czuć się oszukani i to aż dwukrotnie. Za pierwszym razem, kiedy „Ostatni koncert Quebonafide” miał się odbyć online. Po kilku tygodniach, kiedy wykupiono bilety na wydarzenie, dowiedzieliśmy się, że wcale nie będzie to ostatni koncert, bo ostatni odbędzie się dzień później na PGE Narodowym. Kombinacje alpejskie, przesuwanie startu sprzedaży zakupu biletu to temat na zupełnie oddzielny wątek, ale to co się dzisiaj wydarzyło i jak zostały potraktowane osoby, które kupiły bilety na wydarzenie online powinno skończyć się co najmniej bojkotem ze strony odbiorców.
To jednak nie koniec kpin ze słuchaczy.

Oszustwo na drugi koncert?
W czwartek, w zaledwie parę godzin bilety na ostatni koncert Quebonafide na Narodowym zostały wyprzedane. Jeżeli ktoś miał szczęście, to po kilku godzinach walki z systemem bileterii i zacinającej się stronie kupił bilety. To nic, że będzie siedział gdzieś za przysłowiowym filarem, w ósmym rzędzie z daleka od sceny. Miał świadomość i satysfakcję, że warto było się pomęczyć, bo miało to być jedyne takie wydarzenie – unikalne, tak przynajmniej go zapewniano. Więc zamiast wcisnąć „Esc” postanowił wziąć nawet to najsłabsze miejsce, bo będzie częścią historii. Nic bardziej mylnego.
Po kilku godzinach ogłoszono, że „ostatni koncert” Quebonafide będzie miał jeszcze jedną datę. Dzień wcześniej raper zagra jeszcze jeden koncert. Dzień wcześniej! Przecież to brzmi jak absurd. Tuż po zakupie biletu, zmieniane są zasady gry i umowy między raperem a słuchaczem. Wygląda to jak celowe działanie i wprowadzenie kupującego bilety w błąd. Który koncert więc będzie tym ostatnim. Ten 27 czy 28 czerwca?
Quebonafide z ostatniego koncertu robi sobie trasę koncertową, choć przy zakupie biletu z nikim się na to nie umawiał. Ba, sugerował unikalne i jedyne tego typu wydarzenie. Tymczasem osoby, które walczyły dzisiaj o bilety będą musiały pocieszyć się zmęczonym artystą po występie dzień wcześniej i zleakowanym koncertem na TikToku.



Felieton
Zaginiona córka Magika. Kamka z „Rap Generation” to przyszłość sceny? – felieton
Uczestniczka programu zdobyła uznanie jurorów i widzów.

Za nami dwa pierwsze odcinki programu „Rap Generation”, po którym sporo emocji budzi Kamka – skromna raperka z klasycznym sznytem.
Kamka „zaginiona córka Magika”
Kamka wykonała w programie utwór „To nie GTA”. Spodobał się on Pezetowi, Malikowi i Leosi. Pierwsze recenzje występu Kamki wśród widzów są bardzo, ale to bardzo pozytywne – mówi się już wprost o nowej świeżości na scenie. Nie tylko komentatorzy hip-hopowi są pełni optymizmu, ale także słuchacze. Pod nagraniami z Kamką pojawiają się prawie same propsy:
- Lepszego flow nie słyszałem w polskim rapie od lat.
- Vibe jak Paktofonika.
- Zaginiona córka Magika.
- Malik jest w szoku, że można tak rymować.
- Leosia w końcu usłyszała prawdziwy damski rap.
- Rzadko mam ciary od muzy, dzięki młoda za emocje.
Czy Kamka to przyszłość sceny?
Pojawienie się newschoolu i nowej fali raperów zrewolucjonizowało scenę, ale nie spowodowało, że weterani tworzący klasyczny odłam zaczęli zdychać z głodu. Po kilku latach tryumfu młodej fali, dinozaury sceny zaczynają brać coraz głębszy oddech. Młodzi wracają do oldschoolu, co widać chociażby po ilości koncertów starych wyjadaczy. To też bardzo dobra wiadomość dla Kamki, która dała się poznać z klasycznej strony.
Najpopularniejsze raperki w kraju to twórcy newschoolowi, balansujący na granicy rapu i popu. Kamka jest ich przeciwieństwem i z automatu zdobyła przychylność sporej części odbiorców, którzy – powiedzmy sobie szczerze – nie przepadają za rapem Bambi, Young Leosię czy Oliwki Brazil. Dobrze poprowadzona Kamka może stać się jedną z głównych sił na polskiej scenie rapowej. To idealny czas na kobiecy trueschool – słuchacze o to zabiegają jak nigdy dotąd, rzygając cukierkowością i zbyt przesadną wulgarnością.
Kim jest Kamka
Kamka, czyli Kamila Podziewska to 20-latka pochodząca z Suwałk, która obecnie mieszka w Warszawie. Swoje numery publikuje od 1.5 roku, chociaż pierwsze teksty zaczęła pisać już w szkole podstawowej. W ostatnim czasie publikuje coraz więcej muzyki i nie boi się eksperymentować z różnymi gatunkami. Raperka może liczyć na wsparcie mamy, siostry, ojczyma i babci. Z tatą nie utrzymuje kontaktu.
Łączy rap z wojskiem
Kamila od lat interesuje się wojskowością. To studentka Akademii Sztuk Wojennych. Przez ostatnie dwa lata służy w Wojskach Obrony Terytorialnej: wyjeżdża na granice, poligony i ćwiczenia.
Felieton
Sentino spadł Truemanowi jak z nieba. Uwiarygadnia scamy – felieton
„Udawany milioner, największy pozer i scamer”.

Trueman został menagerem Sentino, pomógł wydać mu książkę, wypuścili razem płytę i przy jego medialności promuje swoje biznesy. Co najważniejsze – Sentino uwiarygadnia je, a ten może docierać do nowej grupy docelowej, którą łatwo scamować.
Trueman to postać pozująca na milionera, która uchodzi za płynnie poruszającego się po biznesach internetowych i kryptowalutowych. Za każdą z jego działalności ciągnie się jednak potężny smród, a na największych forach o zarabianiu w sieci jest określany przez użytkowników jako scamer, czyli oszust.
Sprzedawca ebooków
Początkowo internetowa działalność Truemana opierała się na tworzeniu filmów na temat innych twórców. Szybko jednak przeszedł do sprzedaży własnych ebooków. W 2020 roku ukazał się „Milioner 2021”. W ebooku obiecywał jak zarabiać setki złotych dziennie na afiliacji kont bankowych. Osoby, które dały się namówić na zakup magicznej wiedzy Truemana, twierdzą, że poradniki finansowego influencera to same ogólniki i oczywistości. Wszystko, co znajduje się w jego książkach, znajdziemy na pierwszym lepszym kanale o finansach.
I tak np. promowany przez niego projekt kryptowalutowy ScanDeFi okazał się być pump and dumpem, czyli oszustwem finansowym, który polega na sztucznym podbijaniu cen aktywów (w przypadku Truemana, cenę podbijały jego kontakty z influencerami), żeby potem na górce szybko je sprzedać, zostawiając innych inwestorów z bezwartościowymi udziałami. Na kryptowalucie zarobił oczywiście tylko Trueman, a straciły osoby, które mu uwierzyły, że zarobią. Z przekazów medialnych wiemy, że wzbogacił się na tym o ok. 180 tys. zł.
Punktem zwrotnym w jego karierze było podjęcie współpracy z Amadeuszem Ferrarim, który był idealnym uwiarygodnieniem działalności Truemana w sieci. Dzięki niemu mógł docierać do nowej grupy odbiorców i pomnażać na niej swój majątek. Jak sam mówił, w wieku 20 lat miał na koncie podobno 4 mln zł. Prowadził też rzekomo 12 firm. Jego nazwiska próżno jednak było szukać w KRS czy CEIDG, a jedyną działalność jaką miał, była ta otworzona w 2022 roku.

„Oscamował tyle ludzi. Łapią się na to dzieciaki”
Wśród społeczności skupionej wokół zarabiania w Internecie Trueman jest spalony, mając opinię scamera, z którym nie warto wchodzić w żadną współpracę.
„Ten gość opiera się tylko na farmazonach. Łapią się na to dzieciaki, które myślą, że jak kupią ebooka to będą robić kasę jak ich idole z Internetu. Tu nie ma żadnej wartości.”
„Gościu przecież tyle ludzi oscamował, czy to na fake krypto, bukmacherka czy kij wie co jeszcze. Tak jak wszystko inne, zapewne jego aktualna działalność opiera się na wyłudzeniu jak największej kasy i rozpoczęcie kolejnego „biznesu”.”

Sentino – uwiarygadniacz
Co więc można zrobić w sytuacji, kiedy branża nie chce mieć z tobą nic wspólnego? Poszukać odbiorców w innej, robiąc biznes na tych, którzy cię jeszcze nie znają i próbować założyć własną społeczność. Pomóc w tym może ten, który ma już wierną grupę fanów, czyli w tym przypadku Sentino.
Obecnie Trueman działa jako menager Sentino. Pomógł wydać mu książkę, razem również wydali płytę „BNP”. Współpraca z raperem otworzyła mu nowe możliwości i dotarcie do całkiem innej grupy odbiorców i to liczonej w setkach tysięcy. Bazując na stałej grupie słuchaczy Sentino i jego muzyki, Trueman chce spieniężyć swoją współpracę z raperem kolejnym biznesem – BNP.Global. To społeczność, która ma zrzeszać „scammerów, finesserów oraz hustlerów”.

Sentino wydaje się być do tego idealną postacią, która od lat polaryzuje środowisko rapowe, ale ma też zaufane grono fanów. Panowie zaczęli właśnie promować nowy biznes, oczywiście pokazując jak bardzo są zarobieni, bo nic nie działa tak na wyobraźnię, jak kupno bransoletki za 20 tys. zł czy okularów za 5 tys. zł

– Idziemy jeszcze po najdroższą torbę, która jest w Louis Vuitton dostępna, która jest w cenie samochodu polskiego rapera – mówi Sentino w pierwszym vlogu reklamowym, którego zadaniem jest napędzić jak największą ilość osób do zakupu dostępu do nowej platformy Truemana.
Niestety, po komentarzach widać, że współpraca Treumana z Sentino jest strzałem w dziesiątkę. Tylko nieliczni dopatrują się w ich biznesie czegoś niepokojącego. Dodatkowo jakiś czas temu pojawiła się informacja o pogodzeniu się Sentino z Malikiem i ich spotkaniu w Paryżu, do czego miał doprowadzić sam Trueman. Czy szef GM2L będzie kolejną osobą, która ma uwiarygadniać szemrane biznesy, czas pokaże.

-
News5 dni temu
Z bloku Belmondo kobieta wyskoczyła przez okno
-
News4 dni temu
Białas dissuje Bedoesa. Linijki wymierzone w byłego podopiecznego
-
News4 dni temu
Wstydu już nie ma. Bydgoszcz docenił Pawbeatsa
-
teledysk4 dni temu
Gural: „Kiedy było mi źle, wjeżdżała gruda i było grubo”
-
News4 dni temu
Wini o Grzegorzu Braunie: „To nie do przyjęcia, że można wygłaszać takie opinie”
-
News9 godzin temu
Jongmenowi anulowali paszport. Chcą ściągnąć rapera z Dubaju
-
News2 dni temu
Kaczy świętował historyczną wygraną Legii na Stamford Bridge
-
News5 dni temu
Dizkret podał kwotę, jaką zarobił w rapie