Felieton
Czym jest „grind time” i czy rzeczywiście potrzebujemy go w Polsce? |FELIETON

Wczoraj wystartowało WBW. Wiecie- freestyle, pisanki, rapowe kalectwo- te sprawy…Na scenie staje dwóch gości, nieumiejętnie pluje do źle trzymanych mikrofonów, wyzywa swoje dziewczyny od kurew i zbiera za to gromkie brawa od publiki. Zdecydowaną większość z nich sztuki rapowania mógłby nauczać Bonus BGC, lecz w momencie, gdy w głośnikach słychać „Boom” DJ’a Premiera, a na majka spluwane są dziesiątki skrzętnie wymyślanych przed bitwą punchline’ów przestaje mieć to jakiekolwiek znaczenie. Ale czy nadal ma to sens?
Skłamałbym, pisząc, iż zupełnie nie. Zresztą z tym polskim freestyle’em wcale nie jest tak źle, jak zwykło się mawiać i jak ja nieraz zgryźliwie to opisuje. Ale o tym później. Jestem natomiast więcej niż przekonany, że każdy jego obserwator ma czasem wrażenie, że dla wolnostylowych bitew błogosławieństwem byłoby wyłączenie na nich podkładu muzycznego. I nie tylko. Każdemu musiało też kiedyś przejść przez myśl, że może warto wreszcie przestać się oszukiwać i oficjalnie oprzeć battle’ową rywalizację na wersach przygotowanych na długo przed imprezą…
No właśnie i tu cały na biało wjeżdża „grind time".
Powstała w Stanach forma battle’owych zmagań, w której nie usłyszymy ani bitów ani wejść na temat- czyli innymi słowy dwóch rzeczy, których przeciętny polski freestyle’owiec obawia się najbardziej. Nad samą formą takich bitew nie ma co się długo rozpisywać- obaj toczący walkę zawodnicy przy akompaniamencie błogiej ciszy dostają parę minut na to, by naprzemiennie atakować się przygotowywanymi przed bitwą wejściami, w które ewentualnie wplatać mogą wymyślane na poczekaniu riposty do linijek rywala.
Proste jak drut. A od „prawdziwego freestyle’u” na pierwszy rzut oka/ucha efektowniejsze od dziesięciu… do miliona razy.
Zacząć należy od tego, iż za Oceanem „prawdziwy freestyle” (rozumiany jako nawijka w pełni tworzona na spontanie) tak naprawdę nigdy nie istniał. W Stanach wolnym stylem nazywa się raczej przeplatanie wymyślanych na biegu wersów z wcześniej przygotowanymi tekstami czy nawet zwrotki pisane na kolanie. I nikogo to nie boli, bo wszyscy rozumieją istotę rzeczy.
A w dodatku szybko pojęli również i to, że „prawdziwie freestyle’owa” formuła bitewnej rywalizacji ma swoje nieodzowne ograniczenia. W niej bowiem targany emocjami raper, stojąc na bitewnej scenie, ma ledwie parę sekund na to, by przemyśleć swoje kolejne linijki. A w parę sekund nikt cudów nie spłodzi, nie oszukujmy się… Czemu by więc nie dać temu biednemu raperowi kilku dni czy nawet tygodni na przemyślenie swoich wersów w domowym zaciszu? Czemu by nie pozwolić mu wziąć do ręki papierosa, usiąść przy stole z kawą i w spokoju zastanowić się nad tym, jak upokorzyć rywala? To chyba oczywiste, że wówczas efekty będą po stokroć bardziej imponujące…
I z takiego właśnie założenia wyszli Amerykanie. „Grind time” to nic innego jak najpopularniejsza federacja bitewnych potyczek na rymy w Stanach Zjednoczonych. Organizuje ona corocznie odbywające się za oceanem imprezy, które niczym w Polsce WBW (choć konwencja jest nieco inna) na koniec wyłaniają oficjalnego mistrza tamtejszej sceny bitewnej.
I niby wszystko pięknie, tyle że za wielką wodą o ile „prawdziwy freestyle” nie istnieje niemal w ogóle, o tyle zainteresowanie „grind time’em” jest prawdziwie nikłe. Specem od amerykańskiej sceny battle’owej nie jestem, więc przyczyny tego zjawiska niestety Wam nie wyjawię. Natomiast już sam ten fakt każe mi się zastanowić, czy rzeczywiście taka formuła bitewnej rywalizacji może bardziej przyciągać i emocjonować odbiorców od wyśmiewanego w Polsce i zapomnianego w Stanach wolnego stylu?
W kraju nad Wisłą zafascynować fanów rapu „grind time’em” próbowano już nie raz. I za każdym razem kończyło się to klęską…Próbował Trzy sześć, będący legendą polskiej sceny freestyle’owej raper, który to przed laty decydował się organizować eventy pod nazwą „Burza Mózgów”, na których samemu pokazywał, jak spektakularne potrafią być pisane wejścia na bitwach. A wspomagali go w tym…no właśnie prócz niego wszyscy pozostali raperzy (raczej ze względu na lenistwo a nie brak piątej klepki) wypadali w tej konwencji gorzej niż słabo.
Były też Bitwa o Koziołki czy mające parę odsłon organizowane przez Theodora Rapbattle League. I tam również, lekko mówiąc, szału nie było. A przede wszystkim od początku nie było zainteresowania, czegoś, co niemal nieprzerwanie od kilkunastu lat jest domeną kulawych potyczek freestyle’owych. Jak to jest, że po ledwie paru bitwach z cyklu Rapbattle League Theodor musiał zrezygnować z tej- skądinąd świetnej- inicjatywy a zrodzone przez niego WLW (Warszawska Liga Freestyle’owa) spotyka się regularnie od ponad dwóch lat i do dziś ma się zupełnie dobrze?
Ktoś, komu temat freestyle’u jest zupełnie obcy, po obejrzeniu walk zarówno RbL, jak i WLW z dużą dozą prawdopodobieństwa nie mógłby wyjść ze zdziwienia, że to właśnie druga z tych inicjatyw przetrwała próbę czasu. W końcu na pierwszej z nich, jeśli chodzi o poziom może i nie było nigdy szału, ale już na tej drugiej zdarzało się, iż było gorzej…niż bardzo słabo.
Sęk w tym, że to właśnie chujowe wejścia, kulawe flow i nie rymujące się linijki należą do jednych z głównych istot polskiego freestyle’u. Kolejną z jego podstaw jest duża ilość wypitej wódki, a wszystko dopełnia luźna i pozytywna atmosfera, która gromadzi na bitwach sporą rzeszę ludzi. I wierzcie lub nie, ale ma to swój urok. Nieprzerwanie od dobrych piętnastu lat.
Gdy freestyle (w dużej mierze za sprawą „Ósmej mili”) na dobre zawitał na polskiej ziemi nikt nie traktował go tak jak za Oceanem. Pierwsze bitwy na rymy w naszym kraju opierały się w stu procentach na improwizacji, a wszystko, co się ich tyczyło robione byłoby gorzej, mniej umiejętnie i profesjonalnie, lecz zawsze w pełni szczerze.
Do dnia dzisiejszego wolny styl przebył już w naszym kraju bardzo długo drogę, o której „grind time” może jedynie pomarzyć. Freestyle’owa formuła rywalizacji sprawdza się pomimo tego, że jej przedstawicielom puszczane bity najczęściej przeszkadzają (w lepszych wypadkach ich akompaniament nie robi dla nich większej różnicy), a niemal każdy z nich- bez względu na to jak bardzo by się zarzekał, że tak nie jest- ma w kieszeni więcej niż ledwie kilka przygotowanych przed bitwą punchline’ów.
Jednak zdaje mi się, że to właśnie to fani/hejterzy (często to jedno i to samo) wolnego stylu kochają najbardziej. Dźwięk „Still dre” w głośnikach ich komputerów i możliwość napisania komentarza na Youtube’ie w stylu „jak można spierdolić brzmienie tak wspaniałego bitu”. Ale to nie wszystko. Przecież to czysta frajda móc zastanawiać się, który z zawodników przygotowuje przed bitwą najwięcej pisanek, obrażać go, samemu wymyślając w głowie podobne linijki i zza monitora wróżąc sobie wielką karierę na freestyle’owych bitwach.
Jak widzicie wolnostylowa rywalizacja na naszym rodzimym gruncie zawiera w sobie specyficzny urok i zalety, których „grind time” nigdy nie posiądzie. Ale w pierwszej kolejności ma ona też swoją długą historię i tradycję oraz- jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało- wybitnych przedstawicieli. Gości, którzy w grind time’owej formule bitewnej przy odrobinie wysiłku sprawdziliby się pewnie nie gorzej niż we freestyle’u, lecz jakoś zawsze woleli się ze swymi pisankami skrzętnie ukrywać.
Mimo to jestem więcej niż przekonany, że pojedyncze, dobrze obsadzone i rozreklamowane na szeroką skalę bitwy grindtime’owe mogłyby się sprawdzić w naszym kraju naprawdę wyjątkowo dobrze. I wcale nie potrzeba zapraszać na nie Tomba czy innych mainstreamowych raperów, a wystarczyłoby zapłacić choć w miarę przyzwoitą gażę najlepszym rodzimym freestyle’owcom. By zwyczajnie zmusić ich większego do wysiłku.
Z drugiej jednak strony „grind time” nigdy nie wyprze w Polsce freestyle’u, a myślę nawet, że przez parę najbliższych lat nie zdoła postawić większego kroku, by to uczynić. Wolny styl przyjął się w naszym kraju zaskakująco świetnie i do dziś- pomimo wielu obaw- przynajmniej, jeśli chodzi o zainteresowanie, ma się naprawdę zupełnie przyzwoicie.
Obce są mi więc, obawy, którymi to przed laty dzielił się Muflon w jednym z artykułów cyklu „Pisanek freestyle’owca”, mówiące o tym, że freestyle może już nie złapać drugiego oddechu, wyczerpać się i odejść w niepamięć. Szybko się to nie stanie. A póki wciąż nic tego specjalnie nie zapowiada, „grindtime” nie jest dla polskiej sceny bitewnej konieczny, a jedynie… potrzebny.
I to nie jakoś strasznie. Potrzebują go bowiem ci, którzy freestyle’em interesują się dłużej niż dwa/trzy lata, a wśród dzisiejszych obserwatorów wolnego stylu takich osób jest zaskakująco mało. Większość jego fanów to ludzie młodzi, często oglądający bitwy jedynie zza ekranu laptopa, którym to „grind time’owa” formuła rywalizacji bardzo ograniczyłaby pole do popisu w wirtualnym świecie…
Nie ma z czego się śmiać, czego się uczepić i nad czym zgryźliwie się rozwodzić. Po cholerę więc jest nam ten „grind time”?
Jeśli szukasz biletów na koncerty hip-hop/rap, zdobędziesz je w 100% legalnie u naszych przyjaciół z Biletomat.pl

Felieton
Bonus RPK nie chce być patusem z ulicy, więc wydaje płytę… „Głos ulicy” 👀 – felieton
Czego nie rozumiesz?

Bonus RPK postanowił zjeść ciastko i mieć ciastko. Jego działalność po wyjściu z więzienia jest pełna absurdów i sprzeczności.
BGU nie chciał trafić za kraty w związku z wyrokiem za handel narkotykami. W jednym momencie wszystkie antysystemowe hasła przez niego głoszone przestały mieć znaczenie i raper zaczął pojawiać się w mainstreamowych mediach, którymi do tej pory gardził. Przekonywał, że jest niewinny, ale oczy kota ze Shreka nie zrobiły wrażenia na organach ścigania.
Odsiedział niepełny wyrok z zasądzonych ponad 5 lat. Zaraz po wyjściu na wolność rozpoczęła się fala braku konsekwencji w jego działalności. Pokazywanie się z „kanapką hajsu”, kiedy chwilę wcześniej żebrało się każdą złotówkę. W tym przypadku fani szybko wyjaśnili flexownika, dając wyraz swojego niezadowolenia i rugając Bonusa na jego własnych profilach społecznościowych.

Chwilę później kolejna wtopa. Próba przyciągnięcia kupujących na preorder płyty poprzez fejkową ilość osób na stronie. Bonus postanowił ściemnić na stronie z preorderem, że zainteresowanie jego płytą jest naprawdę duże. Oczywiście był to fejk i obok przycisku „Kup teraz” był licznik z losowo pojawiającymi się cyframi, a nie z faktyczną liczbą osób, która była zainteresowana zakupem albumu. Może i kłamstewko, ale zawsze kłamstewko.
Janusz Schwertner znany ze swoich lewicowych poglądów, niedawno bronił polityki migracyjnej, a także atakował Grzegorza Brauna. Z drugiej strony Bonus, który kojarzył się zawsze z prawicowymi poglądami. Ulicznik z zasadami. Nie przeszkodziło mu to jednak w nawiązaniu współpracy z lewicowym dziennikarzem, który napisał mu książkę, żeby spieniężyć pobyt za kratami.
Grande Connection nazwał Bonusa, który trenował też jakiś czas temu z Matą (ojciec Marcin Matczak ma powiązania polityczne) – wspólnikiem systemu. Trudno nie odnieść takiego wrażenia po jego ostatnich ruchach, tym bardziej, że chce on oficjalnie zerwać z ulicą – o czym zaczyna opowiadać w wywiadach.

Najnowsze doniesienia od Bonusa są takie, że przeszkadza mu już bycie ulicznikiem.
– Nie chcę już być uważany za jakiegoś Bonusa-patusa, który siedzi w klimatach ulicznych i ma zamkniętą głowę. Jestem ojcem, mam dzieci, które są wychowane w zupełnie innych czasach. Kiedyś raper miał jakieś swoje ramy, poza które nie wychodził. Dzisiaj rap jest wszędzie. Jeżeli ktoś w tych ramach pozostał, to ciężko mu zaakceptować nową rzeczywistość – wyznał w rozmowie z Newonce.
Bonus dorósł, nie chce być uważany za patusa z bramy, bo taki wizerunek przeszkadza nie tylko w życiu prywatnym, ale też w interesach. Marki nie chcą być kojarzone ze złą ulicą, menelami i penerami. Dlatego szef Ciemnej Strefy włączył najzwyczajniej w świecie tryb „family friendly”. Swoja drogą – świetny ruch i szkoda, że tak późno.
Jak zatem łagodnie obejść się z wiernymi fanami, których przez dekady karmiło się prawilną gadką? Nazwać płytę „Głos ulicy”. To nie żart. Bonus z jednej strony odcina się od ulicy w wywiadach, a z drugiej zapowiada nową płytę zatytułowaną „Głos ulicy”. No chyba sezamkowej w tym wypadku.

Patrząc na kandydatów na prezydenta, dostawiłbym w najbliższej debacie jeszcze jeden pulpit, przy którym znalazłby się Pan Oliwier. Jest idealnym przykładem politycznego bełkotu: jedno mówi, drugie robi.
PS. Więzienie resocjalizuje. Przypadek Artysty Kombinatora potwierdza tę tezę, bo z antysystemowca stał się on przykładnym obywatelem, który nie chce być już ulicznikiem, ale jeszcze chociaż jedną nogą tam zostanie, żeby nie odciąć całkiem pępowiny, przez którą mógłby stracić płynność finansową . Człowiek zasad (zobacz).
Felieton
„Sentino przejął majówkę”. Kupionymi wyświetleniami czy botami od komentarzy? – felieton
Scamerski duet postanowił wypromować nowy numer i merch.

Sentino przeżywa drugą młodość, przejmuje majówkę w Polsce – informują rapowe media. Tymczasem to kolejny scam spod szyldu Sentino x Trueman i jego brzydka promocja.
Konflikt Sentino z Truemanem sprzed kilku tygodni był prawdopodobnie tylko sprytnym planem marketingowym dla kilku nagłówków. Chociaż wiemy, jaki jest Sebastian, to przemycanie przez Truemana co chwila informacji o „Casablance”, kiedy są pokłóceni od samego początku źle pachniało. Minęły zaledwie dwa tygodnie, a duet rusza z grubą promocją: nowego numeru, płyty i merchu! W tak krótkim czasie udało się to wszystko zorganizować czy może było to przygotowane już wcześniej? Teraz śmierdzi już tak, jakby w domu zaparkowała ci śmieciarka, a to dalej nie wszystko.
Większość ostatnich numerów Sentino po miesiącu od publikacji ma ok. 150 tys. wyświetleń na Youtube. Nagle pojawia się kawałek „Casablanca”, który otwiera promocję płyty „King Sento 2” i merchu z koszulkami. Po dwóch dniach ma prawie pół miliona odsłon. Dziwne, ale wystarczy spojrzeć do komentarzy, żeby poznać prawdę o tej promocji.

Numer od samego początku jest pompowany przez boty, które piszą także pod nim komentarze dla zwiększenia zasięgu poprzez interakcje. Nie są to tzw. wpisy premium pochodzące z Polski, bo te są kilka razy droższe od tych „turecko-azjatyckich”. To losowe komentarze po angielsku, które co kilka minut pojawiają się masowo pod klipem. Najczęściej powtarzające się to:
- „You just earned a new subscriber”
- „I can t stop smiling watching this”

Sentino jak Skolim?
Idziemy dalej. Za produkcje nowego numeru Sentino odpowiada Crackhouse. Bardzo bliscy współpracownicy Skolima, któremu Young Multi zarzucił niedawno, że kupił sobie karierę milionowymi wyświetleniami pod klipami. Dorzucamy do tego Truemana jako menagera i mamy scamerską drużynę marzeń.

Mimo tego, że nowy numer Sebastiana śmierdzi jak zgniłe jaja, laurka w zaprzyjaźnionych mediach musi się zgadzać:


Przy okazji polecam tekst na temat działalności Sentino i Truemana: Sentino spadł Truemanowi jak z nieba. Uwiarygadnia scamy.

Warszawa, miasto, gdzie to nie hajs był problemem, tylko do której dziwki pojechać na noc. Gdzie nowe perspektywy, przybierając kształt rysunkowych gwiazdek na nocnym niebie, wlewały się falami światła do naszych spojówek.
Było głośne, niespokojne, niebezpieczne, i choć w tamtym momencie wydawało się nam domem, było właściwie miejscem, by oddychać. Oddychać, ale nie tak zwyczajnie… Oddychać smogiem pełnym konopnego dymu i wydychać rap wypełniony marzeniami o luksusie
Pustelnik, poszukujący spokoju, mógłby go tu odnaleźć jedynie pośród gwaru, wśród szumu dostrzegając linie wewnętrznej ciszy oplatającej jego skronie jak bluszcz… Czemu wcześniej nie dostrzegłeś jej zasięgu? Spoglądał w dal!

A jego oczy? Jakby z bólu utkane, jakby z opalu wykute, wykształcone, by móc wyczuć to, co ukryte, jak opuszki niematerialnych palców, delikatnie muskające kształty pokoju, w którym leżała nago…
Ta, była idealna. Zawsze wolał drogie swemu sercu przyjaciółki od tanich dziwek z Mokotowa i proste towarzystwo złodziei z Woli, od lewackiej młodzieży w kolorowych strojach, towarzystwo starych gangsterów — zawsze uważał, że w pewnym sensie to zagrożenie, ale byli też tacy, których szanował. Na ogół trzeba się ich wystrzegać…
Naprawdę… Okradną was, zabiją, zniszczą wam życie — możecie być pewni. No chyba że macie jakieś w sobie to coś… Takie coś specjalnego, co oni też mają, ale nie wszyscy, którzy to mają, muszą być jak oni… Oni to nie my… My to nie oni…
– Kim oni są? – krzyczy policjant przesłuchujący Mahatmę. A ten tylko, uśmiechając się delikatnie, mówi tonem ledwie głośniejszym od szeptu:
– A kim są „Oni”?

Kondukt pogrzebowy, niczym strumień łez, niosąc z prądem kilkadziesiąt pękniętych serc, wlewał się przez bramę cmentarza.
Większa część osób wyszła zaraz po ceremonii — my jednak zostaliśmy.
Żadne z nas nie mogło się pogodzić, że postanowił odejść.
Zostawił po sobie pustkę, którą jak dziura w płucach do dziś dławi czasem mój oddech.
Żaden opis nie jest w stanie wyrazić cierpienia na obliczu jego matki, gdy zamykano trumnę
Ani wyrazu spojrzenia starego bandziora, gdy zrozumiał, że widzi go ostatni raz…
Dzwony zaczęły uderzać miarowo, a wiatr wybrzmiewał smutną pieśń…
Stary grabarz patrzał bez wyrazu na górę ziemi, którą trzeba było przysypać trumnę…
Za kilka dni postawią tam pomnik… Taki z prawdziwego zdarzenia…
Ale dziś wbili krzyż i położyli na nim kwiaty, by osłonić nagi kurchanik przed wzrokiem przechodniów.
Pomyślałem sobie, że chyba nawet kamieniarz nie przewidział takiego obrotu spraw…
Utwór i krótkie wyjaśnienie:
– Utwór dedykuje moim zmarłym przyjaciołom. Chciałem jeszcze raz zobaczyć was takich jak kiedyś, chciałem by wasze imiona nie poszły w zapomnienie, chciałem by to, że tak młodo odeszliście stało się lekcją dla moich słuchaczy. Lekcją, by cenić życie, a w nim to, co najważniejsze, czyli miłość i przyjaźń… Rest in Peace Bracia [*]… – komentuje GSP, publikując utwór „Wars-Sawa”.
Felieton
Tede i Young Leosia – kolaboracja, która się nie udała?
„Najlepiej brzmi wyciszone” – brzmi jeden z wielu krytycznych komentarzy.

Tede postanowił na nową płytę „Vox Veritatis” zaprosić same kobiety, wśród których usłyszymy Bambi, Modelki i Young Leosię. Singiel z tą ostatnią ukazał się kilka dni temu i już możemy go podsumować, a właściwie zrobili to słuchacze.
Zarzuty w stronę Tedego i Young Leosi
Zazwyczaj, gdzie się nie pojawi Young Leosia, tam mamy murowany hit z repeat value. Niestety, nie w tym przypadku. Po trzech dniach kawałek z Tede „Więcej miejsca” ma skromne jak na taki duet niecałe 50 tys. wyświetleń klipu. Wynik kiepski i trzeba to otwarcie przyznać. Widać to też po odbiorze: 2 tys. łapek w górę i 400 w dół daje pogląd na to, że coś jest na rzeczy. Po wejściu w komentarze już jest wszystko jasne.
Słuchacze zarzucają Tedemu i Leosi, że nie wykorzystali potencjału współpracy. Numer nie buja tak jak powinien, trudno jest cokolwiek zrozumieć. Pojawiają też wątpliwości co do dobrze zrealizowanego numeru pod względem technicznym, w szczególności do mixu. Teledysk także się większości nie spodobał.

Krytyka w kierunku „Możesz więcej” Tedego i Leosi
Oto kilka najczęściej lajkowanych komentarzy pod wspólnym singlem Tedego i Sary. Duet raczej nie będzie z nich zadowolony:
- Szczerze, ale to jest chu**we, klip to już żenada całkowita.
- Stary chłop i nie potrafi nagrać ani jednego kawałka bez wspomnienia o wyimaginowanych hejterach. Rent free.
- Najlepiej brzmi wyciszone.
- Szkoda zmarnowanego potencjału na kolabo, jakoś bez wyrazu ten kawałek. Taki po prostu poprawny. Bit też nudny. Z sentymentu włączyłem sobie „Szpanpan” dla porównania i realizacyjnie, dykcyjnie, tekstowo, bitowo – przepaść.
- Mimo najszczerszych chęci, niewiele rozumiem z części Tedego. Mix w tym kawałku oraz w TSTMF położony. Zapowiada się interesujący album z nawet niezłym replay value, ale niestety niedopracowany technicznie.
- nie rozumiem ani jednego słowa z tego utworu poza refrenem
- Kawałek na max dwa przesłuchania. Tedzik top1 dla mnie ale niektóre jego ostatnie kawałki to wielkie iks de.
Propsów jest niewiele
Pozytywnych wpisów na temat kawałka jest niewiele i są to raczej pojedyncze pozycje, które nie cieszą się zbyt dużą popularnością:
- Ale ta różnica w skillach to jest przepaść.
- Tede xYL jest Moc. banger. banger.
- Moja ulubiona piosenka musi być hitem.
- Super. zajebiste. Mam nadzieję, że kiedyś spotkam TDF-a jeden z ”NIELICZNYCH” Polskich Raperów, których na co dzień słucham.
Z Bambi poszło lepiej, ale też bez fajerwerków
Niedawno sporych echem odbiło się przekazanie przez Tedego „dziedzictwa melanżu” Bambi, czego efektem było nagranie przez tę dwójkę remixu kultowego numeru „Drin za drinem”. Ta wiadomość poszła szeroko w środowisku i spolaryzowała słuchaczy. Kiedy później ukazał się już wspomniany kawałek na kanale Baila Ella, nie wykręcił on jednak spektakularnych liczb. Ponownie obyło się bez viralowości, chociaż potencjał był duży.
Jak zauważył ktoś w komentarzach, to sympatyczne, że nowe pokolenie słuchaczy będzie bawiło się pod ten sam bit, co wiele pokoleń wstecz. Brakuje jednak tych szczytów list przebojów.


Od premiery najnowszej płyty Dwóch Sławów minęły już dwa miesiące. Zdążyłam się z nią solidnie osłuchać i dowiedzieć, co dobrze by było opisać. Opinie o projekcie – wprost mówiąc – nie są najlepsze, co duet wziął już na klatę. Moje zdanie jest jednak nieco inne więc zapraszam na łyżkę miodu w beczce dziegciu.
Kryzys wieku średniego?
Zacznę prosto z mostu – uwielbiam ten duet. Na ich wielowymiarowe metafory trzeba kupić drukarkę 3D. Zabawa słowem, luz i humor to cechy, które niewątpliwie muszę im przypisać i wcale nie muszą nikogo do tego przekonywać. Ale, co w sytuacji, gdy masz za sobą dziesięć lat punchline’ów, wszechobecnej beki i hashtagów, a fani czekają? Jasne, możesz zrobić kolejny taki sam album, który i tak nie ma podjazdu do debiutu. Stąd najnowszy projekt Astka i Rada jest totalnie zrozumiały – dajmy im działać i się rozwijać. Kryzys wieku średniego i te sprawy.
Zabawa formą
A tak serio – spodziewaliście się kiedyś, że łódzki duet mógłby zagrać swoje numery na imprezie Świętego Bassu albo zrobi manifest polityczny, który będziecie podśpiewywać pod prysznicem? Chcecie starych Sławów – włączcie „Ludzi Sztosów”, proste. I oczywiście – jak większość z Was – analizowałam ten album na Genusie, łapiąc się za głowę po wytłumaczeniu kolejnego wersu. Jednak… to było dekadę temu. Nikogo zatem nie powinno dziwić, że przyszedł u panów czas na zabawę formą, poniekąd wyniesioną z projektu club2020.
Najwyżej będzie stójka lub parter
Czy „Dobrze by było” jest krążkiem bez treści? Złośliwi powiedzieliby, że tak. Ale obiektywnie patrząc – numery „Myślałem, że będzie gorzej” czy wcześniej wspomniany bez nazwy „To nie jest kraj dla kabrioletów”, mają to, co tygryski lubią najbardziej. Jest więcej śpiewów, autotune’ów i wtyczek niż kiedykolwiek. I dobrze by było trochę odpuścić, wychillować i zaakceptować ten wytwór, spięty słuchaczu. A, że krążek buja i na żywo miałam okazję sama się przekonać na trasie – a jakże! – „Dobrze by było Tour”. Już 4 kwietnia w ich mothership (czytaj w Łodzi) zagrają finałowy koncert więc jeśli w domowym zaciszu denerwują Cię te chłopy, daj im szansę. Najwyżej będzie stójka lub parter.
-
News2 dni temu
Współpracownik DJ Hazela ujawnia: strzelił sobie w głowę
-
News4 dni temu
DJ Hazel nie żyje – legendarny polski artysta
-
News4 dni temu
Sushi z Krakowa promuje się na śmierci Joki. Skandaliczna reklama
-
News1 dzień temu
Peja, Kali, WSZ, Rahim na pogrzebie śp. brata Joki
-
News2 dni temu
Zmarł młody polski raper – informuje SBM Label
-
News9 godzin temu
Shark – raperka polskiego pochodzenia we Włoszech. „Jestem złą gangsterką”
-
News4 dni temu
Sentino ujawnił swoje zarobki z muzyki
-
News4 dni temu
Ten Typ Mes ma żal do Białasa i innych raperów, bo rehabilitują hip-hopolo