Felieton
Jeszcze supporty? To chodźmy na szluga! |FELIETON

Zlecieli się dopiero na dźwięk Bruno Marsa, który wraz z Markiem Ronsonem zablokował liczniki na YouTube.
Ostatnio porozmawiałem sobie przez chwilę z przyjaciółmi. Zasugerowali oni, że aspiruję do roli doskonałego obserwatora. Zakwestionowałem to najpierw, ale po namyśle im jednak uwierzyłem. Ponadto mam tendencję do – często niepotrzebnego – natychmiastowego analizowania poszczególnych zachowań czy wydarzeń. Skoro już tak jest, to wnioski, wysnute z moich obserwacji, można chyba uznać za najprawdziwsze i najbardziej wiarygodne w zderzeniu z rzeczywistością. A przynajmniej akurat to sobie dopowiedziałem. Tak czy inaczej, zauważyłem ostatnio dziwne zjawisko. Ludzie w pierwszej kolejności nie podążają za jakością, a za rozpoznawalnością. I nie mam na myśli dążenia do celu lub pogoni za marzeniami, a jedynie percepcję. Priorytetowo wolą doświadczać rzeczy znane, a potem dopiero dobre.
Głupi przykład. W któryś z minionych weekendów wybrałem się do klubu. Rzecz o tyle dziwna, że do klubów niezwykle rzadko uczęszczam, choć od imprezowania generalnie nie stronię. Grali zaprzyjaźnieni DJ's. Grali muzykę, która niespecjalnie mnie porywała, bo też nie każdy imprezowy utwór rapowy lubię. Zresztą moje gusta muzyczne wędrują już po zupełnie innych orbitach. Nie mówię, że ten rodzaj ekspresji jest beznadziejny, ale po prostu mnie nie poruszył, więc skupiłem się na podpieraniu parapetu zamiast na proszeniu do tańca. Dzięki temu mogłem sobie nieźle pofolgować w moich rozmyślaniach. Pomiędzy Snoop Doggiem, a Malikiem Montaną, poleciało trochę żywiołowego funku. Spostrzegłem wówczas, że ludzie wykorzystali tę przerwę na powrót do stolików i dopicie drinków. Zlecieli się dopiero na dźwięk Bruno Marsa, który wraz z Markiem Ronsonem zablokował liczniki na YouTube! Utworów w tej stylistyce słyszało się już mnóstwo i często o wiele lepszych. Dlaczego więc traktowane są one jako ciekawostkę z Wikipedii, a taki Bruno Mars potrafi poruszyć tłumy? Winna temu rozpoznawalność, stworzona przez radiostacje, które najwyraźniej są głodne dawnych brzmień. Tymczasem to płyty Bootsego Collinsa stoją zakurzone w antykwariatach.
Właściwie tego typu przykładów można odnotować niezliczoną ilość. Dlaczego kupujemy obuwie marki Nike, a nie rozejrzymy się za butami jakiegoś rzemieślnika z Podhala, który po ojcu odziedziczył swój fach? Dlaczego w telewizji wolą transmitować mecze Realu lub Manchesteru zamiast Crveny zvezdy Belgrad, której potyczki mogą częściej obfitować w piękne gole, ale o tym się nigdy nie przekonamy? Dlaczego wolimy spędzać wczasy w Chorwacji, a nie w Wenezueli? Podziwiać Puyola, a Pazdana tylko z przymrużeniem oka? Słuchać Cream, choć Breakout również słynie z bogatej dyskografii? A skoro już jesteśmy przy muzyce, obecność na koncercie hip-hopowym jest niemal podręcznikowym przykładem tego, o czym mówię.
Święty nie jestem, za żadne skarby. Na koncerty z kolei nie chodzę samemu, więc jestem w tym aspekcie przeważnie uzależniony od kumpli. Wybieramy się na występ ulubionego artysty, lecz przed nim sześciu wykonawców ma za zadanie rozgrzać publiczność. Co robimy? Kiedy pierwszy artysta występuje, większość z nas bierze jeszcze prysznic. Podczas gdy drugi z nich usiłuje zaskarbić sobie zaufanie publiki, nasze koleżanki zastanawiają się nad wyborem wieczornej kreacji. Trzeci w kolejności zespół odpuszczamy, ponieważ w tym momencie zmierzamy do celu autobusem. Na gapę! Czwarty może napiłby się z moimi przyjaciółmi rozgrzewkowego piwka pod klubem, ale właśnie rządzi na scenie. Piąty raper również gra w momencie, w którym dostajemy się przez bramkę do klubu i zmierzamy prosto do palarni. Kończymy wyczerpujące rozmowy i któregoś z rzędu szluga, po czym udajemy się pod scenę i – jakby na siłę – słuchamy ostatni support, wyczekując niecierpliwie na danie główne, a zamiast wsłuchiwać się doszczętnie, myślimy już o deserze w postaci kebaba. Kiedy niesamowity aplauz ustaje, a protagonista wchodzi na scenę, ostatnim o czym możemy pomyśleć w tej chwili jest nasze niesprawiedliwe zachowanie względem tych biednych supportujących. A raczej zachowanie większości, którą także tworzymy. Często zespoły te wśród lokalnej społeczności są niemal bożyszczami i zapewne zasłużonymi bardziej niż Wojciech Skupień dla polskiego sportu! Nadal nie zaznali jednak smaku mainstreamu, bo niby gdzie by mogli przy takiej konkurencji – na jedno osiedle przypada co najmniej kilku raperów na przyzwoitym poziomie. Myślę, że zaprezentowanie się na deskach jako sceniczna bestia mogłoby być jedną z furtek!
"Na samym początku zagraliśmy jeden koncert w tym składzie, lecz jeszcze nie eksplorując naszej nazwy"
Tak się szczęśliwie w moim życiu złożyło, że wykonuję – dobra, bardziej na miejscu będzie: wykonywałem – rap. Nie chcę gdybać ani podejmować się prac nad scenariuszem kolejnej części Efektu Motyla odpowiadając na pytanie "dlaczego rap"? Tak się szczęśliwie w moim życiu złożyło i tyle. Koncerty hip-hopowe stanowią idealny punkt odniesienia, bo w zasadzie to o nich mam najwięcej do powiedzenia. Niestety szybko mnie one znudziły. Większość z nich ze względu na swoje ograniczenia polega wyłącznie na tym, że DJ gra kanonadę beatów, a dany wykonawca stoi, recytuje, w przerwie coś powie i czasem pomacha ręką na znak znajomości terminu "ruchów scenicznych". Naiwnym jest ten, kto liczył na wyuzdane gitarowe improwizacje, na dziesięciominutowe aranżacje i na obecność Roberta Planta w refrenie. Oczywiście ma to swój undergroundowy urok, ale jeśli artysta nie ma swoim dorobku chwytliwych numerów, szczerze polecam pójście na konkurs recytatorski w podstawówce, bo teoretycznie to żadna różnica, a co bardziej łebski maluch przynajmniej zabłyśnie jakimś niewinnym żarcikiem. Mówię o artystach, znanych z czołówki OLiS, a gdzie tam o gwiazdach podziemia! Oni zaś, często grając za zwroty lub za nielimitowaną ilość piwa, nie zawsze przykładają się do swojego show w sposób należyty. Ich koncert przeważnie jest urozmaiceniem weekendu, a czasami przybiera taki przebieg, że lepiej by było, jakby ten piątek spędzali w Pomarańczy. Naprawdę. Pomijam już, że często tacy raperzy całkowicie olewają próby lub podchodzą do nich zbyt olewczo, a koncert grają niejako z przymusu, rutynowo, z przyzwyczajenia, bo właściciele lokalu – o ile uda im się dorwać ich trzeźwych – i tak zadzwonią.
Mówienie o koncercie przychodzi mi z łatwością, bo przecież sam grałem. Tylko jak wspomniałem wcześniej, formuła wydawała mnie się wyczerpana jak rosyjscy medaliści przed wywęszeniem afery. I od zawsze marzyłem o czymś innym na tej scenie, zanim się na nią dostałem. O wyciągnięciu z hip-hopu tego, co niemożliwe. O przeniesieniu rapowego występu na dotąd niespotykany poziom. O czerpaniu z koncertów przedstawicieli innych gatunków, udowadniając tym samym, że da się w jakiś sposób przełożyć improwizacje Ritchiego Blackmore'a na "styl, flow i oryginalność". O zrobieniu pierdolonego show jak Michael Jackson, Beyonce i Eminem razem wzięci! W dodatku wspomniane chęci zostały podsycone przez pamiętne lata, podczas których w każdy weekend stąpałem po innym rejonie Polski. Oczywiście w poszukiwaniu koncertów. Dzięki temu widziałem chyba wszystko. Blues, jazz, funk, Piknik Moto-Country w Dąbrowie Górniczej, Eric Clapton, Big Fat Mama czy Terence Blanchard. Jestem perfekcjonistą, więc do wszystkiego podchodzę tak, jakbym miał to zrobić pierwszy i ostatni raz w życiu. Na szczęście los sam zadecydował i połączył moje poczynania z trzema bliźniaczo myślącymi homo sapiens, czego efektem jest elQuatro. Projekt był trzymany w tajemnicy na długie lata przed debiutem, logo spoczywało na dysku, a cała koncepcja z biegiem lat się powoli zarysowywała. Dołożyliśmy wszelkich starań i zrobiliśmy wszystko, żeby się tylko wyróżnić. Byliśmy tak zmotywowani, że nasze umysły były zaślepione typową braggą, a myśli ukierunkowane na jedno: support musi zjeść headlinera! Przygotowanie mentalne jak w Brzydkich Kaczorach – pokonamy każdego! Zaplanowaliśmy wszystko, od A do Z! Czerpaliśmy ze wszystkich przeżyć, jakie zapamiętaliśmy z koncertów. Skorzystaliśmy z najlepszych niuansów, które zanotowaliśmy jako widzowie na koncertach różnych wirtuozów. Inspiracje były na wskroś widoczne! Momentami nawet Justin Timberlake mógłby spoglądać z zazdrością! Wynagrodzenie otrzymaliśmy niewielkie, nawet nie pokryło ono kosztów prób. Tych wykonaliśmy niezliczoną ilość. Sami, z DJ, z ludźmi. Efekt? Tu jeden zginął w egzekucji na scenie; tutaj stoczyła się walka z bboys, niby przypadkiem pojawiającymi się w cypherze; tu zatrzymaliśmy czas pilotem, wyprzedzając tym samym Mannequin Challenge o kilka lat! Słowem – przygotowaliśmy się wzorowo. Ludzie, którzy – jak zwykle – niechętnie przyszli na support, widząc co się odpierdala, chętnie zostali i słuchali dalej zamiast zwyczajowo przypominać sobie teksty headlinera. Po cichu liczyliśmy, że info dotrze do środowiska organizatorów i będziemy często gdzieś zapraszani. Niestety nie poszło, telefon milczał, nie graliśmy zbyt wiele. Kierujemy się przynajmniej takimi wartościami w życiu i w twórczości, że działając zgodnie z nimi, wykonaliśmy kawał solidnej roboty. A najważniejsze, że tym pamiętnym wykonaniem moglibyśmy zawstydzić wielu artystów, dla których koncerty są już głównym źródłem utrzymania. Mogliby oni nawet czegoś się poduczyć zamiast stać na scenie i recytować swoje poematy do podkładów! Ale jak to tak? Od kolejnego, nikomu nieznanego zespołu, który znowu z zasady należy olać?
Autorem tekstu jest Modest z ElQuatroNagrania.
Jeśli szukasz biletów na koncerty hip-hop/rap, zdobędziesz je w 100% legalnie u naszych przyjaciół z Biletomat.pl

Felieton
„Sentino przejął majówkę”. Kupionymi wyświetleniami czy botami od komentarzy? – felieton
Scamerski duet postanowił wypromować nowy numer i merch.

Sentino przeżywa drugą młodość, przejmuje majówkę w Polsce – informują rapowe media. Tymczasem to kolejny scam spod szyldu Sentino x Trueman i jego brzydka promocja.
Konflikt Sentino z Truemanem sprzed kilku tygodni był prawdopodobnie tylko sprytnym planem marketingowym dla kilku nagłówków. Chociaż wiemy, jaki jest Sebastian, to przemycanie przez Truemana co chwila informacji o „Casablance”, kiedy są pokłóceni od samego początku źle pachniało. Minęły zaledwie dwa tygodnie, a duet rusza z grubą promocją: nowego numeru, płyty i merchu! W tak krótkim czasie udało się to wszystko zorganizować czy może było to przygotowane już wcześniej? Teraz śmierdzi już tak, jakby w domu zaparkowała ci śmieciarka, a to dalej nie wszystko.
Większość ostatnich numerów Sentino po miesiącu od publikacji ma ok. 150 tys. wyświetleń na Youtube. Nagle pojawia się kawałek „Casablanca”, który otwiera promocję płyty „King Sento 2” i merchu z koszulkami. Po dwóch dniach ma prawie pół miliona odsłon. Dziwne, ale wystarczy spojrzeć do komentarzy, żeby poznać prawdę o tej promocji.

Numer od samego początku jest pompowany przez boty, które piszą także pod nim komentarze dla zwiększenia zasięgu poprzez interakcje. Nie są to tzw. wpisy premium pochodzące z Polski, bo te są kilka razy droższe od tych „turecko-azjatyckich”. To losowe komentarze po angielsku, które co kilka minut pojawiają się masowo pod klipem. Najczęściej powtarzające się to:
- „You just earned a new subscriber”
- „I can t stop smiling watching this”

Sentino jak Skolim?
Idziemy dalej. Za produkcje nowego numeru Sentino odpowiada Crackhouse. Bardzo bliscy współpracownicy Skolima, któremu Young Multi zarzucił niedawno, że kupił sobie karierę milionowymi wyświetleniami pod klipami. Dorzucamy do tego Truemana jako menagera i mamy scamerską drużynę marzeń.

Mimo tego, że nowy numer Sebastiana śmierdzi jak zgniłe jaja, laurka w zaprzyjaźnionych mediach musi się zgadzać:


Przy okazji polecam tekst na temat działalności Sentino i Truemana: Sentino spadł Truemanowi jak z nieba. Uwiarygadnia scamy.

Warszawa, miasto, gdzie to nie hajs był problemem, tylko do której dziwki pojechać na noc. Gdzie nowe perspektywy, przybierając kształt rysunkowych gwiazdek na nocnym niebie, wlewały się falami światła do naszych spojówek.
Było głośne, niespokojne, niebezpieczne, i choć w tamtym momencie wydawało się nam domem, było właściwie miejscem, by oddychać. Oddychać, ale nie tak zwyczajnie… Oddychać smogiem pełnym konopnego dymu i wydychać rap wypełniony marzeniami o luksusie
Pustelnik, poszukujący spokoju, mógłby go tu odnaleźć jedynie pośród gwaru, wśród szumu dostrzegając linie wewnętrznej ciszy oplatającej jego skronie jak bluszcz… Czemu wcześniej nie dostrzegłeś jej zasięgu? Spoglądał w dal!

A jego oczy? Jakby z bólu utkane, jakby z opalu wykute, wykształcone, by móc wyczuć to, co ukryte, jak opuszki niematerialnych palców, delikatnie muskające kształty pokoju, w którym leżała nago…
Ta, była idealna. Zawsze wolał drogie swemu sercu przyjaciółki od tanich dziwek z Mokotowa i proste towarzystwo złodziei z Woli, od lewackiej młodzieży w kolorowych strojach, towarzystwo starych gangsterów — zawsze uważał, że w pewnym sensie to zagrożenie, ale byli też tacy, których szanował. Na ogół trzeba się ich wystrzegać…
Naprawdę… Okradną was, zabiją, zniszczą wam życie — możecie być pewni. No chyba że macie jakieś w sobie to coś… Takie coś specjalnego, co oni też mają, ale nie wszyscy, którzy to mają, muszą być jak oni… Oni to nie my… My to nie oni…
– Kim oni są? – krzyczy policjant przesłuchujący Mahatmę. A ten tylko, uśmiechając się delikatnie, mówi tonem ledwie głośniejszym od szeptu:
– A kim są „Oni”?

Kondukt pogrzebowy, niczym strumień łez, niosąc z prądem kilkadziesiąt pękniętych serc, wlewał się przez bramę cmentarza.
Większa część osób wyszła zaraz po ceremonii — my jednak zostaliśmy.
Żadne z nas nie mogło się pogodzić, że postanowił odejść.
Zostawił po sobie pustkę, którą jak dziura w płucach do dziś dławi czasem mój oddech.
Żaden opis nie jest w stanie wyrazić cierpienia na obliczu jego matki, gdy zamykano trumnę
Ani wyrazu spojrzenia starego bandziora, gdy zrozumiał, że widzi go ostatni raz…
Dzwony zaczęły uderzać miarowo, a wiatr wybrzmiewał smutną pieśń…
Stary grabarz patrzał bez wyrazu na górę ziemi, którą trzeba było przysypać trumnę…
Za kilka dni postawią tam pomnik… Taki z prawdziwego zdarzenia…
Ale dziś wbili krzyż i położyli na nim kwiaty, by osłonić nagi kurchanik przed wzrokiem przechodniów.
Pomyślałem sobie, że chyba nawet kamieniarz nie przewidział takiego obrotu spraw…
Utwór i krótkie wyjaśnienie:
– Utwór dedykuje moim zmarłym przyjaciołom. Chciałem jeszcze raz zobaczyć was takich jak kiedyś, chciałem by wasze imiona nie poszły w zapomnienie, chciałem by to, że tak młodo odeszliście stało się lekcją dla moich słuchaczy. Lekcją, by cenić życie, a w nim to, co najważniejsze, czyli miłość i przyjaźń… Rest in Peace Bracia [*]… – komentuje GSP, publikując utwór „Wars-Sawa”.
Felieton
Tede i Young Leosia – kolaboracja, która się nie udała?
„Najlepiej brzmi wyciszone” – brzmi jeden z wielu krytycznych komentarzy.

Tede postanowił na nową płytę „Vox Veritatis” zaprosić same kobiety, wśród których usłyszymy Bambi, Modelki i Young Leosię. Singiel z tą ostatnią ukazał się kilka dni temu i już możemy go podsumować, a właściwie zrobili to słuchacze.
Zarzuty w stronę Tedego i Young Leosi
Zazwyczaj, gdzie się nie pojawi Young Leosia, tam mamy murowany hit z repeat value. Niestety, nie w tym przypadku. Po trzech dniach kawałek z Tede „Więcej miejsca” ma skromne jak na taki duet niecałe 50 tys. wyświetleń klipu. Wynik kiepski i trzeba to otwarcie przyznać. Widać to też po odbiorze: 2 tys. łapek w górę i 400 w dół daje pogląd na to, że coś jest na rzeczy. Po wejściu w komentarze już jest wszystko jasne.
Słuchacze zarzucają Tedemu i Leosi, że nie wykorzystali potencjału współpracy. Numer nie buja tak jak powinien, trudno jest cokolwiek zrozumieć. Pojawiają też wątpliwości co do dobrze zrealizowanego numeru pod względem technicznym, w szczególności do mixu. Teledysk także się większości nie spodobał.

Krytyka w kierunku „Możesz więcej” Tedego i Leosi
Oto kilka najczęściej lajkowanych komentarzy pod wspólnym singlem Tedego i Sary. Duet raczej nie będzie z nich zadowolony:
- Szczerze, ale to jest chu**we, klip to już żenada całkowita.
- Stary chłop i nie potrafi nagrać ani jednego kawałka bez wspomnienia o wyimaginowanych hejterach. Rent free.
- Najlepiej brzmi wyciszone.
- Szkoda zmarnowanego potencjału na kolabo, jakoś bez wyrazu ten kawałek. Taki po prostu poprawny. Bit też nudny. Z sentymentu włączyłem sobie „Szpanpan” dla porównania i realizacyjnie, dykcyjnie, tekstowo, bitowo – przepaść.
- Mimo najszczerszych chęci, niewiele rozumiem z części Tedego. Mix w tym kawałku oraz w TSTMF położony. Zapowiada się interesujący album z nawet niezłym replay value, ale niestety niedopracowany technicznie.
- nie rozumiem ani jednego słowa z tego utworu poza refrenem
- Kawałek na max dwa przesłuchania. Tedzik top1 dla mnie ale niektóre jego ostatnie kawałki to wielkie iks de.
Propsów jest niewiele
Pozytywnych wpisów na temat kawałka jest niewiele i są to raczej pojedyncze pozycje, które nie cieszą się zbyt dużą popularnością:
- Ale ta różnica w skillach to jest przepaść.
- Tede xYL jest Moc. banger. banger.
- Moja ulubiona piosenka musi być hitem.
- Super. zajebiste. Mam nadzieję, że kiedyś spotkam TDF-a jeden z ”NIELICZNYCH” Polskich Raperów, których na co dzień słucham.
Z Bambi poszło lepiej, ale też bez fajerwerków
Niedawno sporych echem odbiło się przekazanie przez Tedego „dziedzictwa melanżu” Bambi, czego efektem było nagranie przez tę dwójkę remixu kultowego numeru „Drin za drinem”. Ta wiadomość poszła szeroko w środowisku i spolaryzowała słuchaczy. Kiedy później ukazał się już wspomniany kawałek na kanale Baila Ella, nie wykręcił on jednak spektakularnych liczb. Ponownie obyło się bez viralowości, chociaż potencjał był duży.
Jak zauważył ktoś w komentarzach, to sympatyczne, że nowe pokolenie słuchaczy będzie bawiło się pod ten sam bit, co wiele pokoleń wstecz. Brakuje jednak tych szczytów list przebojów.


Od premiery najnowszej płyty Dwóch Sławów minęły już dwa miesiące. Zdążyłam się z nią solidnie osłuchać i dowiedzieć, co dobrze by było opisać. Opinie o projekcie – wprost mówiąc – nie są najlepsze, co duet wziął już na klatę. Moje zdanie jest jednak nieco inne więc zapraszam na łyżkę miodu w beczce dziegciu.
Kryzys wieku średniego?
Zacznę prosto z mostu – uwielbiam ten duet. Na ich wielowymiarowe metafory trzeba kupić drukarkę 3D. Zabawa słowem, luz i humor to cechy, które niewątpliwie muszę im przypisać i wcale nie muszą nikogo do tego przekonywać. Ale, co w sytuacji, gdy masz za sobą dziesięć lat punchline’ów, wszechobecnej beki i hashtagów, a fani czekają? Jasne, możesz zrobić kolejny taki sam album, który i tak nie ma podjazdu do debiutu. Stąd najnowszy projekt Astka i Rada jest totalnie zrozumiały – dajmy im działać i się rozwijać. Kryzys wieku średniego i te sprawy.
Zabawa formą
A tak serio – spodziewaliście się kiedyś, że łódzki duet mógłby zagrać swoje numery na imprezie Świętego Bassu albo zrobi manifest polityczny, który będziecie podśpiewywać pod prysznicem? Chcecie starych Sławów – włączcie „Ludzi Sztosów”, proste. I oczywiście – jak większość z Was – analizowałam ten album na Genusie, łapiąc się za głowę po wytłumaczeniu kolejnego wersu. Jednak… to było dekadę temu. Nikogo zatem nie powinno dziwić, że przyszedł u panów czas na zabawę formą, poniekąd wyniesioną z projektu club2020.
Najwyżej będzie stójka lub parter
Czy „Dobrze by było” jest krążkiem bez treści? Złośliwi powiedzieliby, że tak. Ale obiektywnie patrząc – numery „Myślałem, że będzie gorzej” czy wcześniej wspomniany bez nazwy „To nie jest kraj dla kabrioletów”, mają to, co tygryski lubią najbardziej. Jest więcej śpiewów, autotune’ów i wtyczek niż kiedykolwiek. I dobrze by było trochę odpuścić, wychillować i zaakceptować ten wytwór, spięty słuchaczu. A, że krążek buja i na żywo miałam okazję sama się przekonać na trasie – a jakże! – „Dobrze by było Tour”. Już 4 kwietnia w ich mothership (czytaj w Łodzi) zagrają finałowy koncert więc jeśli w domowym zaciszu denerwują Cię te chłopy, daj im szansę. Najwyżej będzie stójka lub parter.
Felieton
Drugi koncert Quebonafide na Narodowym. Czy to jawne oszustwo? – felieton
Na pewno zachowanie nie po koleżeńsku.

Organizacja pożegnalnego koncertu Quebonafide przypomina zabawę w kotka i myszkę. Na pewno jest brakiem poszanowania dla słuchaczy, którzy kupili bilet i właśnie się dowiedzieli, że ostatni koncert rapera będzie miał kilka dat.
Wyobraźmy sobie sytuację, że kupujemy limitowaną płytę artysty za 200 zł, który deklaruje, że nakład tysiąca sztuk nie będzie nigdy wznawiany. Tymczasem zamiast cieszyć się z „białego kruka” w domu dowiadujemy się jeszcze w dniu zakupu, że z powodu dużego zainteresowania płytą postanowiono dotłoczyć drugi tysiąc egzemplarzy. Podobne do tej sytuacje już się zdarzały, ale płyty były dotłaczane po kilku latach. Tym niemniej, mamy tu do czynienia ze złamaniem umowy między artystą a słuchaczem, czyli ze zwykłym oszustwem.
Pierwszy, drugi… i trzeci – „ostatni koncert” Quebonafide
Podobnie jest z koncertem Quebonafide. W przeciągu bardzo krótkiego czasu, słuchacze mogą czuć się oszukani i to aż dwukrotnie. Za pierwszym razem, kiedy „Ostatni koncert Quebonafide” miał się odbyć online. Po kilku tygodniach, kiedy wykupiono bilety na wydarzenie, dowiedzieliśmy się, że wcale nie będzie to ostatni koncert, bo ostatni odbędzie się dzień później na PGE Narodowym. Kombinacje alpejskie, przesuwanie startu sprzedaży zakupu biletu to temat na zupełnie oddzielny wątek, ale to co się dzisiaj wydarzyło i jak zostały potraktowane osoby, które kupiły bilety na wydarzenie online powinno skończyć się co najmniej bojkotem ze strony odbiorców.
To jednak nie koniec kpin ze słuchaczy.

Oszustwo na drugi koncert?
W czwartek, w zaledwie parę godzin bilety na ostatni koncert Quebonafide na Narodowym zostały wyprzedane. Jeżeli ktoś miał szczęście, to po kilku godzinach walki z systemem bileterii i zacinającej się stronie kupił bilety. To nic, że będzie siedział gdzieś za przysłowiowym filarem, w ósmym rzędzie z daleka od sceny. Miał świadomość i satysfakcję, że warto było się pomęczyć, bo miało to być jedyne takie wydarzenie – unikalne, tak przynajmniej go zapewniano. Więc zamiast wcisnąć „Esc” postanowił wziąć nawet to najsłabsze miejsce, bo będzie częścią historii. Nic bardziej mylnego.
Po kilku godzinach ogłoszono, że „ostatni koncert” Quebonafide będzie miał jeszcze jedną datę. Dzień wcześniej raper zagra jeszcze jeden koncert. Dzień wcześniej! Przecież to brzmi jak absurd. Tuż po zakupie biletu, zmieniane są zasady gry i umowy między raperem a słuchaczem. Wygląda to jak celowe działanie i wprowadzenie kupującego bilety w błąd. Który koncert więc będzie tym ostatnim. Ten 27 czy 28 czerwca?
Quebonafide z ostatniego koncertu robi sobie trasę koncertową, choć przy zakupie biletu z nikim się na to nie umawiał. Ba, sugerował unikalne i jedyne tego typu wydarzenie. Tymczasem osoby, które walczyły dzisiaj o bilety będą musiały pocieszyć się zmęczonym artystą po występie dzień wcześniej i zleakowanym koncertem na TikToku.



-
News2 dni temu
Współpracownik DJ Hazela ujawnia: strzelił sobie w głowę
-
News3 dni temu
DJ Hazel nie żyje – legendarny polski artysta
-
News4 dni temu
Sushi z Krakowa promuje się na śmierci Joki. Skandaliczna reklama
-
News4 dni temu
Open’er wraca do TVP po 15 latach
-
News2 dni temu
Zmarł młody polski raper – informuje SBM Label
-
News3 dni temu
Sentino ujawnił swoje zarobki z muzyki
-
News4 dni temu
Ten Typ Mes ma żal do Białasa i innych raperów, bo rehabilitują hip-hopolo
-
News12 godzin temu
Peja, Kali, WSZ, Rahim na pogrzebie śp. brata Joki