Felieton
Producenci, po co Wam beat battle? |FELIETON

Na tych imprezach rywalizacja nie istnieje.
Jak zwykle nie obyło się bez pytań, gdzie uderzałem na sylwestrową imprezę. No uderzaniem bym tego nie nazwał, ale mój pilot może być odmiennego zdania. Co roku spędzam Sylwestra przed telewizorem i nie inaczej było tej nocy. Dobra, trochę inaczej. Sukcesywnie zwiększany katalog Netflixa potrafi przyprawić o ból głowy. Coś mnie jednak łączy z tymi wszystkimi ochlejmordami, lecz oni doświadczą tego dopiero nazajutrz. Część pytających wpędziłem w stan osłupienia, resztę w stan politowania. Jak to, będziesz oglądać seriale w taką noc? Nikt z kolegów Cię nie zaprosił? Nic z tych rzeczy tak naprawdę. Po prostu nie zależy mi na świętowaniu w dniu, który uważam za nieróżniący się niczym od pozostałych. A już tym bardziej nie mam zamiaru uczestniczyć w chorej rywalizacji o najlepszą kreację czy gorączkować się, że mój bal będzie mniej wykwintniej wystawiony niż bal kolegi z pracy. Nie szukam rywalizacji w miejscach, gdzie zabawa jej ustępuje. Bo nie powinna! Potem nadchodzi czas postanowień noworocznych, których przestałem słuchać. Zawsze śmieszyły mnie ambitne wizje rzucenia palenia czy oszczędzania, które ziściły się w jednej czwartej. W dodatku przez pierwsze trzy tygodnie. Palę, bo lubię. Nie oszczędzam, bo nieustannie czuję głód poznawania nowej muzyki na płytach. Dlatego też nigdy nie składam sobie wybujałych deklaracji wraz z rozpoczęciem roku, bo tutaj zamiast rywalizacji ze samym sobą dla odmiany występuje właśnie zabawa. Może to zaśmierdzi hipokryzją, ale – ku zaskoczeniu samego siebie – mam jedno postanowienie. Znaczy się bardziej jest to życzenie. Zamierzam w nadchodzącym roku znaleźć więcej rywalizacji tam, gdzie musi koniecznie odgrywać jedną z głównych ról. Szczególnie na organizowanych od wielu lat w Polsce imprezach z cyklu beat battle.
Battle. Schlacht. Bataille. бой. Döyüş. W wolnym tłumaczeniu zwyczajnie bitwa. Czy samo to słowo nie brzmi jak powiew gorzkiego powietrza nad zwłokami tysięcy żołnierzy? Jak agresja na takim poziomie, że nawet najwybitniejsi socjolodzy nie odważą się jej opisać? Jak zakrwawione, obolałe pięści? Bitwa jest synonimem rywalizacji, której próżno szukać na bitwach producentów. Zjeździłem z moim przyjacielem Cokiem wszystkie beat battle, na których miał okazję startować. Mniejsza o rezultaty i szczegółowe rozstrzygnięcia kolejnych szczebli drabinki. Mniejsza o poszczególne nazwiska. Startował w pierwszych znanych nam mistrzostwach w Poznaniu, w których nagrodą była zgrzewka wódki. Zwyciężył producent pochodzący ze stolicy Wielkopolski. Przypadek? Na kolejnym beat battle we Wrocławiu tytuł mistrzowski zdobył mieszkaniec Dolnego Śląska. Potem znowu odwiedziliśmy poznański klub Czytelnia, stawiając się na drugiej edycji. Trzecią i czwartą odpuściliśmy. Piątą zapamiętałem jako jeden wielki rozmach, a poziom organizacji jako międzynarodowy. Myślę, że Red Bull mógłby podłapać kilka sztuczek. Dostosowaliśmy się, a jakże, stawiając się tego wieczora w sile szesnastu głów i gorąco dopingowaliśmy Coka. Wspieraliśmy go również w Katowicach oraz ostatnim razem w Łodzi. Udział w pierwszych dwóch wydarzeniach stanowił dla mnie novum, więc bez najmniejszego problemu mógłbym odtworzyć wszystkie pojedynki, nawet wybudzony niespodziewanie o 3:00 w nocy. Obraz z późniejszych niestety wraz z upływem czasu staje się powoli coraz bardziej mglisty. Jedna rzecz natomiast pozostaje niezmienna od bodaj pierwszej edycji. Zwyciężają produkcje topowe, nie najlepsze. Zjawisko, które zabija ducha rywalizacji.
Już pierwsze obserwowane przeze mnie bitwy cierpiały na tę dolegliwość. W modzie były wtedy samplowane produkcje, które na dobre wyparły elektronikę ze sceny. Producenci gustujący w syntezatorach, jak nie w eliminacjach, to odpadali w początkowych rundach. Kto nie marzył o prześcignięciu brzmienia Pete Rocka, mógł nawet nie zastanawiać się nad tym, jakie kanapki ma zapakować do plecaka, dzięki któremu stylizował się na Buckshota. Nie powiem, bo pojawiali się na scenie tacy, których utwory się wyróżniały. Były unikatowe, świeże, ponadczasowe? Umiejętnie łączyli oni zagrany klawisz z perfekcyjnie dociętym samplem lub – żeby nie pomylić ich fascynacji ze złotą erą – nie samplowali jazzu, a rock progresywny czy muzykę celtycką, wzbogacając to o detroitową perkusję. Zajmowali dla zasady miejsca wysokie, ale nigdy gwarantujące podium. Kiedy jeden Pete Rock i drugi Pete Rock stali na scenie, wygrywał ten, którego beaty miały wysamplowane wokale. Najlepiej tak wysokie wokale, że mogłyby służyć jako ścieżka dźwiękowa do biografii Felixa Baumgartnera. Najwyraźniej coraz bardziej zmęczeni tym mechanizmem producenci zaczęli poszukiwać i kombinować. Postawy, które mogły mieć pośredni wpływ na obraz obecnej sceny.
Dzisiaj nie zawsze wygrywa lepszy producent. Najczęściej wygrywa ten, którego produkcje są zachowane w pożądanej aktualnie stylistyce. Idę o zakład, że w sytuacji, gdy dwóch producentów o identycznych umiejętnościach stanie naprzeciw siebie, zaprezentują po jednym całkiem odmiennym stylistycznie nagraniu, jury zasugeruje się obowiązującymi trendami. Wyobraźcie sobie, że do walki z jakimś chrzanowskim producentem staje Organized Noize. Któż nigdy nie podniecał się na choćby wzmiankę o ATLiens czy Aquemini, co? Tak więc wyobraźcie sobie bitwę, podczas której DJ puszcza Jazzy Belle, Sleepy Brown w swoim futrze buja się na prawo i lewo, Rico Wade co jakiś czas zza okularów spogląda na najładniejszą dziewczynę w klubie, a Ray Murray z przyzwyczajenia udaje, że stuka w pady swojej Akai MPC. Zresztą, bez sensu tak fantazjować. Te nieśmiertelne produkcje nie przeszłyby nawet eliminacji. Teraz nie liczy się vibe, brzmienie czy melodia, a jazgot i łomot. W sytuacji, w której trudno jednogłośnie podjąć jakąś zasadną decyzję, jurorzy mogą spojrzeć od niechcenia na publikę i mimowolnie zasugerować się jej reakcją. Wiadomo, że tej nie porwie inne brzmienie niż współczesne, a przecież nie można jej nawet delikatnie urazić. W końcu bez publiczności traci sens każda tego typu impreza.
Uczestnictwo w beat battle każdy z producentów powinien potraktować jak firmy traktują udział w branżowych targach. Celem pojawienia się na scenie nie powinna być chęć rozgromienia rywala, pokazania swoich pazurów, czy zgarnięcia głównej nagrody i późniejszego spieniężenia jej jak na Polaka przystało. Bitwy powinny być wykorzystane jako pożyteczny PR czy zwykły marketing. Wpaść, przypomnieć o sobie, pojechać do domu. Zwracam się zwłaszcza do producentów młodych, którzy po przejściu pierwszej rundy myśleli, że niebawem wygrają następny konkurs na remix Beyonce. Tymczasem odpadli w trzeciej, a ich samoocena z powrotem staje się niska jak poziom ich rozpoznawalności. Chłopcy, spokojnie. Na tych imprezach rywalizacja nie istnieje, choćby producenci stali na scenie z minami jak bokserzy podczas ważenia. Wynik jest łatwy do przewidzenia, a samo zwycięstwo nie przynosi chwały. Bierzcie udział w bitwach, ale wyłącznie dla zabawy. Prawdopodobieństwo, że po takiej bitwie wygryziecie z rynku Timbalanda jest mniejsze niż telefon od Aaliyah, która miałaby o tym ostatecznie zadecydować.
Autorem tekstu jest Modest z ElQuatroNagrania.
Jeśli szukasz biletów na koncerty hip-hop/rap, zdobędziesz je w 100% legalnie u naszych przyjaciół z Biletomat.pl

Felieton
Tede i Young Leosia – kolaboracja, która się nie udała?
„Najlepiej brzmi wyciszone” – brzmi jeden z wielu krytycznych komentarzy.

Tede postanowił na nową płytę „Vox Veritatis” zaprosić same kobiety, wśród których usłyszymy Bambi, Modelki i Young Leosię. Singiel z tą ostatnią ukazał się kilka dni temu i już możemy go podsumować, a właściwie zrobili to słuchacze.
Zarzuty w stronę Tedego i Young Leosi
Zazwyczaj, gdzie się nie pojawi Young Leosia, tam mamy murowany hit z repeat value. Niestety, nie w tym przypadku. Po trzech dniach kawałek z Tede „Więcej miejsca” ma skromne jak na taki duet niecałe 50 tys. wyświetleń klipu. Wynik kiepski i trzeba to otwarcie przyznać. Widać to też po odbiorze: 2 tys. łapek w górę i 400 w dół daje pogląd na to, że coś jest na rzeczy. Po wejściu w komentarze już jest wszystko jasne.
Słuchacze zarzucają Tedemu i Leosi, że nie wykorzystali potencjału współpracy. Numer nie buja tak jak powinien, trudno jest cokolwiek zrozumieć. Pojawiają też wątpliwości co do dobrze zrealizowanego numeru pod względem technicznym, w szczególności do mixu. Teledysk także się większości nie spodobał.

Krytyka w kierunku „Możesz więcej” Tedego i Leosi
Oto kilka najczęściej lajkowanych komentarzy pod wspólnym singlem Tedego i Sary. Duet raczej nie będzie z nich zadowolony:
- Szczerze, ale to jest chu**we, klip to już żenada całkowita.
- Stary chłop i nie potrafi nagrać ani jednego kawałka bez wspomnienia o wyimaginowanych hejterach. Rent free.
- Najlepiej brzmi wyciszone.
- Szkoda zmarnowanego potencjału na kolabo, jakoś bez wyrazu ten kawałek. Taki po prostu poprawny. Bit też nudny. Z sentymentu włączyłem sobie „Szpanpan” dla porównania i realizacyjnie, dykcyjnie, tekstowo, bitowo – przepaść.
- Mimo najszczerszych chęci, niewiele rozumiem z części Tedego. Mix w tym kawałku oraz w TSTMF położony. Zapowiada się interesujący album z nawet niezłym replay value, ale niestety niedopracowany technicznie.
- nie rozumiem ani jednego słowa z tego utworu poza refrenem
- Kawałek na max dwa przesłuchania. Tedzik top1 dla mnie ale niektóre jego ostatnie kawałki to wielkie iks de.
Propsów jest niewiele
Pozytywnych wpisów na temat kawałka jest niewiele i są to raczej pojedyncze pozycje, które nie cieszą się zbyt dużą popularnością:
- Ale ta różnica w skillach to jest przepaść.
- Tede xYL jest Moc. banger. banger.
- Moja ulubiona piosenka musi być hitem.
- Super. zajebiste. Mam nadzieję, że kiedyś spotkam TDF-a jeden z ”NIELICZNYCH” Polskich Raperów, których na co dzień słucham.
Z Bambi poszło lepiej, ale też bez fajerwerków
Niedawno sporych echem odbiło się przekazanie przez Tedego „dziedzictwa melanżu” Bambi, czego efektem było nagranie przez tę dwójkę remixu kultowego numeru „Drin za drinem”. Ta wiadomość poszła szeroko w środowisku i spolaryzowała słuchaczy. Kiedy później ukazał się już wspomniany kawałek na kanale Baila Ella, nie wykręcił on jednak spektakularnych liczb. Ponownie obyło się bez viralowości, chociaż potencjał był duży.
Jak zauważył ktoś w komentarzach, to sympatyczne, że nowe pokolenie słuchaczy będzie bawiło się pod ten sam bit, co wiele pokoleń wstecz. Brakuje jednak tych szczytów list przebojów.


Od premiery najnowszej płyty Dwóch Sławów minęły już dwa miesiące. Zdążyłam się z nią solidnie osłuchać i dowiedzieć, co dobrze by było opisać. Opinie o projekcie – wprost mówiąc – nie są najlepsze, co duet wziął już na klatę. Moje zdanie jest jednak nieco inne więc zapraszam na łyżkę miodu w beczce dziegciu.
Kryzys wieku średniego?
Zacznę prosto z mostu – uwielbiam ten duet. Na ich wielowymiarowe metafory trzeba kupić drukarkę 3D. Zabawa słowem, luz i humor to cechy, które niewątpliwie muszę im przypisać i wcale nie muszą nikogo do tego przekonywać. Ale, co w sytuacji, gdy masz za sobą dziesięć lat punchline’ów, wszechobecnej beki i hashtagów, a fani czekają? Jasne, możesz zrobić kolejny taki sam album, który i tak nie ma podjazdu do debiutu. Stąd najnowszy projekt Astka i Rada jest totalnie zrozumiały – dajmy im działać i się rozwijać. Kryzys wieku średniego i te sprawy.
Zabawa formą
A tak serio – spodziewaliście się kiedyś, że łódzki duet mógłby zagrać swoje numery na imprezie Świętego Bassu albo zrobi manifest polityczny, który będziecie podśpiewywać pod prysznicem? Chcecie starych Sławów – włączcie „Ludzi Sztosów”, proste. I oczywiście – jak większość z Was – analizowałam ten album na Genusie, łapiąc się za głowę po wytłumaczeniu kolejnego wersu. Jednak… to było dekadę temu. Nikogo zatem nie powinno dziwić, że przyszedł u panów czas na zabawę formą, poniekąd wyniesioną z projektu club2020.
Najwyżej będzie stójka lub parter
Czy „Dobrze by było” jest krążkiem bez treści? Złośliwi powiedzieliby, że tak. Ale obiektywnie patrząc – numery „Myślałem, że będzie gorzej” czy wcześniej wspomniany bez nazwy „To nie jest kraj dla kabrioletów”, mają to, co tygryski lubią najbardziej. Jest więcej śpiewów, autotune’ów i wtyczek niż kiedykolwiek. I dobrze by było trochę odpuścić, wychillować i zaakceptować ten wytwór, spięty słuchaczu. A, że krążek buja i na żywo miałam okazję sama się przekonać na trasie – a jakże! – „Dobrze by było Tour”. Już 4 kwietnia w ich mothership (czytaj w Łodzi) zagrają finałowy koncert więc jeśli w domowym zaciszu denerwują Cię te chłopy, daj im szansę. Najwyżej będzie stójka lub parter.
Felieton
Drugi koncert Quebonafide na Narodowym. Czy to jawne oszustwo? – felieton
Na pewno zachowanie nie po koleżeńsku.

Organizacja pożegnalnego koncertu Quebonafide przypomina zabawę w kotka i myszkę. Na pewno jest brakiem poszanowania dla słuchaczy, którzy kupili bilet i właśnie się dowiedzieli, że ostatni koncert rapera będzie miał kilka dat.
Wyobraźmy sobie sytuację, że kupujemy limitowaną płytę artysty za 200 zł, który deklaruje, że nakład tysiąca sztuk nie będzie nigdy wznawiany. Tymczasem zamiast cieszyć się z „białego kruka” w domu dowiadujemy się jeszcze w dniu zakupu, że z powodu dużego zainteresowania płytą postanowiono dotłoczyć drugi tysiąc egzemplarzy. Podobne do tej sytuacje już się zdarzały, ale płyty były dotłaczane po kilku latach. Tym niemniej, mamy tu do czynienia ze złamaniem umowy między artystą a słuchaczem, czyli ze zwykłym oszustwem.
Pierwszy, drugi… i trzeci – „ostatni koncert” Quebonafide
Podobnie jest z koncertem Quebonafide. W przeciągu bardzo krótkiego czasu, słuchacze mogą czuć się oszukani i to aż dwukrotnie. Za pierwszym razem, kiedy „Ostatni koncert Quebonafide” miał się odbyć online. Po kilku tygodniach, kiedy wykupiono bilety na wydarzenie, dowiedzieliśmy się, że wcale nie będzie to ostatni koncert, bo ostatni odbędzie się dzień później na PGE Narodowym. Kombinacje alpejskie, przesuwanie startu sprzedaży zakupu biletu to temat na zupełnie oddzielny wątek, ale to co się dzisiaj wydarzyło i jak zostały potraktowane osoby, które kupiły bilety na wydarzenie online powinno skończyć się co najmniej bojkotem ze strony odbiorców.
To jednak nie koniec kpin ze słuchaczy.

Oszustwo na drugi koncert?
W czwartek, w zaledwie parę godzin bilety na ostatni koncert Quebonafide na Narodowym zostały wyprzedane. Jeżeli ktoś miał szczęście, to po kilku godzinach walki z systemem bileterii i zacinającej się stronie kupił bilety. To nic, że będzie siedział gdzieś za przysłowiowym filarem, w ósmym rzędzie z daleka od sceny. Miał świadomość i satysfakcję, że warto było się pomęczyć, bo miało to być jedyne takie wydarzenie – unikalne, tak przynajmniej go zapewniano. Więc zamiast wcisnąć „Esc” postanowił wziąć nawet to najsłabsze miejsce, bo będzie częścią historii. Nic bardziej mylnego.
Po kilku godzinach ogłoszono, że „ostatni koncert” Quebonafide będzie miał jeszcze jedną datę. Dzień wcześniej raper zagra jeszcze jeden koncert. Dzień wcześniej! Przecież to brzmi jak absurd. Tuż po zakupie biletu, zmieniane są zasady gry i umowy między raperem a słuchaczem. Wygląda to jak celowe działanie i wprowadzenie kupującego bilety w błąd. Który koncert więc będzie tym ostatnim. Ten 27 czy 28 czerwca?
Quebonafide z ostatniego koncertu robi sobie trasę koncertową, choć przy zakupie biletu z nikim się na to nie umawiał. Ba, sugerował unikalne i jedyne tego typu wydarzenie. Tymczasem osoby, które walczyły dzisiaj o bilety będą musiały pocieszyć się zmęczonym artystą po występie dzień wcześniej i zleakowanym koncertem na TikToku.



Felieton
Zaginiona córka Magika. Kamka z „Rap Generation” to przyszłość sceny? – felieton
Uczestniczka programu zdobyła uznanie jurorów i widzów.

Za nami dwa pierwsze odcinki programu „Rap Generation”, po którym sporo emocji budzi Kamka – skromna raperka z klasycznym sznytem.
Kamka „zaginiona córka Magika”
Kamka wykonała w programie utwór „To nie GTA”. Spodobał się on Pezetowi, Malikowi i Leosi. Pierwsze recenzje występu Kamki wśród widzów są bardzo, ale to bardzo pozytywne – mówi się już wprost o nowej świeżości na scenie. Nie tylko komentatorzy hip-hopowi są pełni optymizmu, ale także słuchacze. Pod nagraniami z Kamką pojawiają się prawie same propsy:
- Lepszego flow nie słyszałem w polskim rapie od lat.
- Vibe jak Paktofonika.
- Zaginiona córka Magika.
- Malik jest w szoku, że można tak rymować.
- Leosia w końcu usłyszała prawdziwy damski rap.
- Rzadko mam ciary od muzy, dzięki młoda za emocje.
Czy Kamka to przyszłość sceny?
Pojawienie się newschoolu i nowej fali raperów zrewolucjonizowało scenę, ale nie spowodowało, że weterani tworzący klasyczny odłam zaczęli zdychać z głodu. Po kilku latach tryumfu młodej fali, dinozaury sceny zaczynają brać coraz głębszy oddech. Młodzi wracają do oldschoolu, co widać chociażby po ilości koncertów starych wyjadaczy. To też bardzo dobra wiadomość dla Kamki, która dała się poznać z klasycznej strony.
Najpopularniejsze raperki w kraju to twórcy newschoolowi, balansujący na granicy rapu i popu. Kamka jest ich przeciwieństwem i z automatu zdobyła przychylność sporej części odbiorców, którzy – powiedzmy sobie szczerze – nie przepadają za rapem Bambi, Young Leosię czy Oliwki Brazil. Dobrze poprowadzona Kamka może stać się jedną z głównych sił na polskiej scenie rapowej. To idealny czas na kobiecy trueschool – słuchacze o to zabiegają jak nigdy dotąd, rzygając cukierkowością i zbyt przesadną wulgarnością.
Kim jest Kamka
Kamka, czyli Kamila Podziewska to 20-latka pochodząca z Suwałk, która obecnie mieszka w Warszawie. Swoje numery publikuje od 1.5 roku, chociaż pierwsze teksty zaczęła pisać już w szkole podstawowej. W ostatnim czasie publikuje coraz więcej muzyki i nie boi się eksperymentować z różnymi gatunkami. Raperka może liczyć na wsparcie mamy, siostry, ojczyma i babci. Z tatą nie utrzymuje kontaktu.
Łączy rap z wojskiem
Kamila od lat interesuje się wojskowością. To studentka Akademii Sztuk Wojennych. Przez ostatnie dwa lata służy w Wojskach Obrony Terytorialnej: wyjeżdża na granice, poligony i ćwiczenia.
Felieton
Sentino spadł Truemanowi jak z nieba. Uwiarygadnia scamy – felieton
„Udawany milioner, największy pozer i scamer”.

Trueman został menagerem Sentino, pomógł wydać mu książkę, wypuścili razem płytę i przy jego medialności promuje swoje biznesy. Co najważniejsze – Sentino uwiarygadnia je, a ten może docierać do nowej grupy docelowej, którą łatwo scamować.
Trueman to postać pozująca na milionera, która uchodzi za płynnie poruszającego się po biznesach internetowych i kryptowalutowych. Za każdą z jego działalności ciągnie się jednak potężny smród, a na największych forach o zarabianiu w sieci jest określany przez użytkowników jako scamer, czyli oszust.
Sprzedawca ebooków
Początkowo internetowa działalność Truemana opierała się na tworzeniu filmów na temat innych twórców. Szybko jednak przeszedł do sprzedaży własnych ebooków. W 2020 roku ukazał się „Milioner 2021”. W ebooku obiecywał jak zarabiać setki złotych dziennie na afiliacji kont bankowych. Osoby, które dały się namówić na zakup magicznej wiedzy Truemana, twierdzą, że poradniki finansowego influencera to same ogólniki i oczywistości. Wszystko, co znajduje się w jego książkach, znajdziemy na pierwszym lepszym kanale o finansach.
I tak np. promowany przez niego projekt kryptowalutowy ScanDeFi okazał się być pump and dumpem, czyli oszustwem finansowym, który polega na sztucznym podbijaniu cen aktywów (w przypadku Truemana, cenę podbijały jego kontakty z influencerami), żeby potem na górce szybko je sprzedać, zostawiając innych inwestorów z bezwartościowymi udziałami. Na kryptowalucie zarobił oczywiście tylko Trueman, a straciły osoby, które mu uwierzyły, że zarobią. Z przekazów medialnych wiemy, że wzbogacił się na tym o ok. 180 tys. zł.
Punktem zwrotnym w jego karierze było podjęcie współpracy z Amadeuszem Ferrarim, który był idealnym uwiarygodnieniem działalności Truemana w sieci. Dzięki niemu mógł docierać do nowej grupy odbiorców i pomnażać na niej swój majątek. Jak sam mówił, w wieku 20 lat miał na koncie podobno 4 mln zł. Prowadził też rzekomo 12 firm. Jego nazwiska próżno jednak było szukać w KRS czy CEIDG, a jedyną działalność jaką miał, była ta otworzona w 2022 roku.

„Oscamował tyle ludzi. Łapią się na to dzieciaki”
Wśród społeczności skupionej wokół zarabiania w Internecie Trueman jest spalony, mając opinię scamera, z którym nie warto wchodzić w żadną współpracę.
„Ten gość opiera się tylko na farmazonach. Łapią się na to dzieciaki, które myślą, że jak kupią ebooka to będą robić kasę jak ich idole z Internetu. Tu nie ma żadnej wartości.”
„Gościu przecież tyle ludzi oscamował, czy to na fake krypto, bukmacherka czy kij wie co jeszcze. Tak jak wszystko inne, zapewne jego aktualna działalność opiera się na wyłudzeniu jak największej kasy i rozpoczęcie kolejnego „biznesu”.”

Sentino – uwiarygadniacz
Co więc można zrobić w sytuacji, kiedy branża nie chce mieć z tobą nic wspólnego? Poszukać odbiorców w innej, robiąc biznes na tych, którzy cię jeszcze nie znają i próbować założyć własną społeczność. Pomóc w tym może ten, który ma już wierną grupę fanów, czyli w tym przypadku Sentino.
Obecnie Trueman działa jako menager Sentino. Pomógł wydać mu książkę, razem również wydali płytę „BNP”. Współpraca z raperem otworzyła mu nowe możliwości i dotarcie do całkiem innej grupy odbiorców i to liczonej w setkach tysięcy. Bazując na stałej grupie słuchaczy Sentino i jego muzyki, Trueman chce spieniężyć swoją współpracę z raperem kolejnym biznesem – BNP.Global. To społeczność, która ma zrzeszać „scammerów, finesserów oraz hustlerów”.

Sentino wydaje się być do tego idealną postacią, która od lat polaryzuje środowisko rapowe, ale ma też zaufane grono fanów. Panowie zaczęli właśnie promować nowy biznes, oczywiście pokazując jak bardzo są zarobieni, bo nic nie działa tak na wyobraźnię, jak kupno bransoletki za 20 tys. zł czy okularów za 5 tys. zł

– Idziemy jeszcze po najdroższą torbę, która jest w Louis Vuitton dostępna, która jest w cenie samochodu polskiego rapera – mówi Sentino w pierwszym vlogu reklamowym, którego zadaniem jest napędzić jak największą ilość osób do zakupu dostępu do nowej platformy Truemana.
Niestety, po komentarzach widać, że współpraca Treumana z Sentino jest strzałem w dziesiątkę. Tylko nieliczni dopatrują się w ich biznesie czegoś niepokojącego. Dodatkowo jakiś czas temu pojawiła się informacja o pogodzeniu się Sentino z Malikiem i ich spotkaniu w Paryżu, do czego miał doprowadzić sam Trueman. Czy szef GM2L będzie kolejną osobą, która ma uwiarygadniać szemrane biznesy, czas pokaże.

-
News2 dni temu
Wujek o sprzedaży książek na ulicy: „Dowiedziałem się, że to totalny upadek”
-
News3 dni temu
Jongmenowi anulowali paszport. Chcą ściągnąć rapera z Dubaju
-
News14 godzin temu
Szpaku odbiera Popkillera za Young Multiego i mówi o Fagacie
-
News2 dni temu
O.S.T.R. nie odwoła swojego festiwalu mimo żałoby narodowej
-
News2 dni temu
Mata ujawnił, dlaczego McDonald’s się od niego odciął
-
News24 godziny temu
Mata chce iść do wojska
-
News4 dni temu
Sarius i Juras pokazali się z rodzinami
-
News3 dni temu
Prezydent ogłosił żałobę narodową. Co z koncertami KęKę, Ostrego i Young Leosi?