Sprawdź nas też tutaj

Recenzja

RECENZJA: Ghostface Killah & Adrian Younge – „Twelve Reasons to Die”

Opublikowany

 

alt

Siła i powodzenie u kobiet Supermana, zdolności lecznicze Solomona Grundy’ego, inteligencja Dr. Dooma, celność Bullseye’a, szybkość Flasha, zmysły Spidermana no i oczywiście podróżnicze zacięcie Galactusa. To tyle o mnie, a jak u was?

U was zapewne na głośnikach jakaś Peja, a tymczasem za oceanem pojawił się kolejny, po „Undun” i „GKMC”, godny uwagi album konceptualny, nagrany przez człowieka, który eksperymentów bynajmniej się nie boi (każdy, kto pamięta autotune z „Ghostdini: Wizard of Poetry in Emerald City”, zwłaszcza szarże Rona Brownza, wie, co mam na myśli). Wszyscy się zgodzimy, że małe (nieożywione, NIEOŻYWIONE) rzeczy dają najwięcej radości.

 

Dla Ghostface’a chociażby źródłem radości był fakt, że rozpoznał go i podszedł zagadać Robert Downey Jr., czyli aktor grający Tony’ego Starka we wszystkich częściąch „Iron Mana”, my za to, choć oczywiście liczyć na taki zaszczyt nie możemy, mamy możliwość cieszyć się najnowszym dziełem 1/9 oryginalnego Wu-Tang Clan. A jest czym!

Nietypowo może zaczniemy od tego, co na płycie się nie udało, jako że to zaledwie kilka linijek, nie ma róży bez ognia jednak, jak mawiali mędrcy i nawet na „Twelve Reasons To Die” można znaleźć kilka minusów. Aż 3 razy gościnnie popisuje się Masta Killa, za każdym razem niestety jest to wydarzenie z serii „łorst”. Nie trafia z flow, nie trafia z tematem, nie trafia z wajbem i ogólnie to taki trochę Hawkeye, dzielnie dzierżący może i ten swój łuk, ale na tle Hulka czy Thora po prostu bezbarwny rzemieślnik. Podobnie bezpłciowo wypadł drugi z najmniej lubianych Wu-Tangowców, U-God, zaledwie poprawnie, niestety, wielki technik Inspectah Deck.

Bardzo brakuje też na płycie starego kamrata Ghostface’a, Raekwona, grzechem był brak zaproszenia Chefa na tak klimatyczną produkcję. Niepomyślane featuringi to chyba jedyne, co może powstrzymać mnie przed wystawieniem tej płycie oceny maksymalnej.
Wracając do tematu, to może i w Polsce kult komiksów nie jest tak wszechobecny jak w Stanach, ale na pewno są wśród was jakieś dobre mordy, które pamiętają piękne czasy TM-Semic jak również wstępniaki Marcina Rusteckiego. Ja, jako że byłem jednym z takich właśnie nerdów wypatrujących nowego Petera Parkera na wystawie kioskowej, dość swobodnie utożsamiam się z uwielbieniem, jakim panowie z Shaolin darzą przygody superbohaterów, w końcu do dziś mam na honorowym miejscu m.in. wizualizację zmagań Batmana z Lobo (tak, tego od Eldoki, sprawdźcie zresztą opis Lobo na polskiej wikipedii). Każde dziecko dziś wie, że Method Man to Johnny Blaze, Ghostface to Tony Stark + s, MF Grimm to Professor X, a żona DMX’a to Demogoblin.

Niemniej, dla przeciętnego Polaka 43-letni facet, na dodatek będący bezkompromisowym ulicznym raperem i pogromcą szczęki Ma$e’a, podniecający się komiksami to przesada, dlatego takie rzeczy panie tylko w USA. Tylko tam tworzy się bowiem historię o nieskazitelnych bohaterach i upiornych superłotrach, doprawionych nieodzowną domieszką patosu spod znaku czerwonych pasków i 51 gwiazdek. Każdy chętny mógł znaleźć sobie wzór do naśladowania, wzór człowieka, patrioty, ojca, matki, babci, dziadka, wujka, syna. Na szczęście „Twelve Reasons To Die” to lektura raczej dla tych, którzy faworyzowali mroczniejszą stronę komiksowej rzeczywistości. Ci, którzy płakali z radości, gdy Doomsday ukatrupił Clarka Kenta, w mig odnajdą się w krwawej i dusznej atmosferze tworzonej przez Younge’a i Ghosta. Czas więc przywdziać majtasy na spodnie, odkurzyć pelerynę z podstawówkowego balu przebierańców i wyskoczyć z budki telefonicznej z okrzykiem- Ghost zuchu, znowu to zrobiłeś!

alt

Przyjęło się, że każdy dobry komiks posiada protagonistę i antagonistę, wstęp, środek, obowiązkowy pierwszy, przegrany przez tego dobrego pojedynek i ten końcowy, wygrany tylko dzięki wielkiej przemianie duchowej, podczas której ów przekonuje się o wartości wolności, rodziny, miłości i czego tam jeszcze byście sobie nie zażyczyli. Po drodze męczeńsko i bohatersko ginie też zazwyczaj jakiś pomagier, zwykle Murzyn, no ale sami wiecie, jakie były Stany lat 60-tych…
W każdym razie, na omawianej tu płycie podział jest zgoła inny, mamy bowiem swoistego antagonistę i antagonistów antagonisty. Ciężko bowiem mi nazwać superbohaterem gościa, który, jak deklaruje na „Beware of the Stare”, nie bardzo przejmuje się niewinnymi w sumie ofiarami:

 

„I want bodies, DeLucas, spread into the waters
I want mothers and sons, I wanna murder their daughters
Revenge, all I see is blood in my eyes”

 

To natychmiastowe porzucenie użelowanego loczka Supermana na rzecz częstującego ołowiem, rzeczowego argumentu Punishera dobrze nastraja człowieka przed odsłuchem kolejnych tracków, a że dalej jest gangstersko, mafijnie i często paranormalnie, to mamy już pewien pogląd na to, czemu cd osiąga tak dobre wyniki w recenzjach różnorakich fachowych portali. Co najpiękniejsze w tym wszystkim, sam Ghost pozostał sobą pomimo całego konceptu, bezbłędnie odgadniemy więc jego zamiary zarówno w „Rise Of The Black Suits”, mówiącym nam o trudnej drodze na szczyt rodziny Starkiano, jak i w „I Declare War”, w którym wypowiada wojnę, na marginesie realnie istniejącej, wrogiej rodzinie DeLucas, chcącej konkurować z nim w tym, co dobre chłopaczyny za jałmużnę robią w mrocznych zaułkach, i nie chodzi bynajmniej o Harlem Shake:

 

„I’m a boss, them DeLucas trying to front on my skin tone
I left the fam to start a fam of my own
A black Italiano, big pinky rings from Sicily
I move like the don of the fam, it’s officially
War time Starky, on some black avengers
Shadowboxing with killers that move like ninjas”

Każdy, kto pamięta stare dobre filmy gangsterskie, jak choćby, zostając przy kanonie, „Ojciec Chrzestny”, „Chłopcy Z Ferajny”, czy nawet niezapomnianego „Człowieka Z Blizną”, doskonale wie, że czarni, no dobra, poza „Stacks” Edwardsem, nie odgrywali w tych filmach specjalnie intrygujących ról, i to nie dlatego, że Francis Ford Coppola czy Martin Scorsese byli perfidnymi rasistami. Po prostu mafijne rodzinki nie tolerowały odmieńców i stąd mogłeś strzelać, że co drugi członek familii nazywa się Tommy albo Paulie. Sam fakt przełamania tego stereotypu przez Ghosta i postawienie pełnokrwistego afroamerykanina na czele takowej grupy trzymającej władzę może budzić podziw (sam nazywa siebie „czarnym ojcem chrzestnym” w „Blood On The Cobblestones”), tym bardziej, że głowa rodziny nie jest w żadnym razie jakąś pierdołą i wie, co należy wcisnąć, by z lufy wyleciał pocisk, co najlepiej możemy sobie zwizualizować po wysłuchaniu „Blood On The Cobblestones” właśnie. Mnie zwłaszcza rozbawiła linijka o porywaniu i pozbawianiu głów sędziów mogących namieszać kolegom Starkiano w ich biznesach. A Gowin się tyle nad tym sędziowskim problemem, nomen omen, głowił, że aż poleciał ze stołka.

alt

Jak jesteśmy przy temacie głów, to, jak wiemy, Magika, zanim wszelaki jego ból ustał, bolało, że się w nich pierdoli, mnie zaś boli, że w głowie tak łatwo bałagan robią nam kobiety. Na wspomnienie głupich rzeczy wyczynianych dla nich na pewno niejednemu z was jest zwyczajnie wstyd, zwłaszcza teraz, gdy odeszła z bogatszym, mądrzejszym, albo chociaż częściej używającym dezodorantu.
Można by pomyśleć, że tak cwana istota jak szef familii Starkiano będzie odporny na takowe zabiegi, że w porę rozpozna Harley Quinn w swej niby to wybrance serca, zwłaszcza, że lachon ów wywodzi się z rodziny… DeLucasów. Nawet ja bym się domyślił, że coś jest nie tak, Ghost jednak pozostał odporny na wszelakie argumenty, jakie padły w „The Center Of Attraction”. Smaczku całej sytuacji dodaje fakt, że jako głos rozsądku wystąpił tu gościnnie Cappadonna, którego raczej z przekroju twórczości określiłbym jako jednego z mniej zdolnych umysłowo członków szerokiego obozu Wu-Tang (zaraz po Shyheimie, durniu  idącym niedługo do pierdla, u którego oczywiście „podłożyli”, oczywiście „ONI”, broń i dragi).

No, ale jak to zwykle w takich historiach bywa, sprawa nie potoczyła się dla naszego dobrego antagonisty pomyślnie, kobieta go wystawiła, osiłki DeLucasów go dopadły i wykończyły w dość okrutny, acz całkiem wymyślny i typowy dla komiksów utopijny sposób. Został otóż on, jak się dowiadujemy na „An Unexpected Call (The Setup)”, stopiony, a jego resztki umieszczone w 12 opakowaniach na winyle, po jednym na każdego członka wrażej rodziny. Dopiero tutaj kończy się realizm, a zaczyna fantastyka. Każde odtworzenie nasączonego truchłem Tony’ego winyla odtwarza bowiem także cząstkę jego samego, po to tylko, by na końcu utworzyć całkowicie nowe, wszechmocne indywiduum o ksywce Ghostface Killah. O dziwo jednak nowonarodzony byt nie założył kościoła i nie zachęcał wiernych do wyżynania pogan w imię miłosierdzia, tylko sam zaczął rezać. Pod nóż oczywiście poszli DeLucasi, zaczęły się zniknięcia, egzekucje, kolumbijskie krawaty i ciała porzucane w bagażnikach.

Na usprawiedliwienie wytępionych DeLucasów muszę dodać, że Ghost z racji swej boskości miał włączony God Mode i kule się go nie imały, więc w jakiś sposób ich rozumiem. Zemsta trwa potem w najlepsze przez „Revenge Is Sweet” i „Murder Spree”, na którym to dowiadujemy się, jakich metod Gheezus używa:

 

„Guillotine, nigga, one chop to the throat
Suffocation, saran wrapping your face
Buried alive, throw a few nails in the case
Manslaughter, eight degrees of separation
Leave your body chopped up in a piece, that’s mutilation”

 

Nie wiem, czy zajęło mu to 7 dni, i nie wiem, czy po każdym uczynku widział, że był on dobry, ale każdego nachodzi rozkmina, nawet typa, który także po śmierci zabija ludzi w ramach hobby. Ostatni kawałek na płycie będzie tego najlepszym przykładem, żałuję jednak, że nie zostało uściślone, co dzieciątko Ghost zrobi z tamtą zdradziecką suką. Oczywistą oczywistością jest też to, że track ten to pewnego rodzaju cliffhanger sugerujący nam, że może w jakiś sposób ta historia będzie kontynuowana, nawet jeśli nie na pełnoprawnej kontynuacji, to chociaż na jakimś pojedynczym songu.
Jak już prześledziliśmy losy głównego bohatera od początku do końca, to na spokojnie parę rzeczy może w ramach podsumowania powiedzieć.

Po pierwsze, Ghostface idealnie wczuł się w rolę zarówno ulicznego zbója, jak i nieśmiertelnego mściciela. Dowodzi to jego wszechstronności, o której mi nie musiał przypominać, w końcu który raper pojawia się na „Cruel Summer” i „Czarface”?
.
Po drugie zrobił to w swoim stylu, nie stracił przy tym ani trochę swojej charakterności, nie świrował Luisa Suareza i nie aktorzył, słychać tu dokładnie tego samego rapera, który był na „Apollo Kids”, można przytoczyć dokładnie te same zalety, które miałem już okazję na glamrapie w ramach recenzji „Wu-Block” wymieniać. To będzie pewnie jeden z największych plusów „Twelve Reasons To Die”- realizuje zupełnie nowy etap w życiu Ghosta respektując wszystko to, co do tej pory osiągnął.
Po trzecie, sama historia być może, zwłaszcza dla fanów komiksów, jakoś specjalnie wciągająca nie będzie, ale jest opowiedziana żywiołowo i z pazurem, z detalami i emocjami. W ten sposób nawet ze scenariusza „Titanica” można by zrobić coś ciekawego.

A, niech nie zwiedzie was jak zawsze barwne podsumowanie projektu przez samego Ghosta:

The album was a quick album—you know? They called me to do something and I did it. I’m like a hitman when it comes to music. So it’s like, you give it to me and tell me how you want the track murdered, I come, I murder it. Tell me what gun to use and it’s a wrap. It’s my project, but the project was more presented to me of how they wanted me to do shit. I don’t really know who the fuck was on it and shit like that until they told me.

bowiem wszystko ze strony Ghosta zostało tutaj zaprezentowane z wielkim profesonalizmem.

alt

Na wstępie powiedziałem, że to kolejna konceptualna płyta. Fakt, jest to także druga obecna na świeczniku płyta z serii „jeden mc, jeden producent”. By niepotrzebnie nie denerwować Pelsona, Strażnika Hip Hopowego Ognia Esencjonalności Wiecznie Płonącego na Czomo Lhari, nie będę mówił o poprzedniej takiej, zajmę się tylko tą aktualną.
Wydaje mi się, że Adrian Younge nie miałby problemów z aprobatą nie tylko żyjących jeszcze w latach 90-tych polskich raperów. Chłopak jest profesjonalnym muzykiem, fanem lat 60-tych i miłośnikiem muzyki kinowej. Dodać do tego surowe zapewne spojrzenie The Abbota, RZA, robiącego tutaj (niestety tylko) za producenta wykonawczego, oraz fakt, że Younge jest wielkim fanem Wu-Tang Clan, to wszystko zwiastowało warstwę muzyczną nie tylko klasycznie zrobioną, ale także co najmniej dobrą. Od razu musicie sobie odnotować- nie ma tu cloudu, nie ma trapu, nie ma bajecznie euro-dance’owych partii klawiszowych, nie ma nawet bangerów, no po prostu nie ma do czego potańcować.

„Twelve Reasons To Die” to połączenie ulubionej przez Younge’a soulowej delikatności z brudem i potęgą brzmienia znanego z „Enter The Wu”. Producent sam zresztą przyznał się, że lubił sobie w przeszłości dorabiać do swojej muzyki etykietkę „z tego na pewno samplowałby RZA”. „Ennio Morricone meets David Axelrod”, tak w wywiadzie określił swoje ambicje względem brzmienia płyty mister Younge. Jak dla mnie, to wyszło to naprawdę zacnie.

Baaardzo wu-tangowe „I Declare War”, duszne, mroczne „Murder Spree” i „Revenge Is Sweet”, zawsze mile słyszane dęciaki w „Blood On The Cobblestones” i „Rise Of The Ghostface Killah” to nic innego, jak hołd producenta dla kultowych już dokonań ekipy ze Staten Island, zwłaszcza tych z lat 90-tych. Jak dodamy do tego częste ucieczki w stronę, za przeproszeniem, nułaru (jak w „Rise Of The Black Suits”), parokrotne zręczne użycie uduchowionego kobiecego wokalu, to faktycznie człowiek może sobie jednak uświadomić, że za produkcję wziął się człowiek fachowy, świadomy tego, że szata muzyczna ma być jednocześnie przyjemna jak i niepokojąca. Jeśli wierzyć Adrianowi na słowo, to stworzył te pokłady w 2 tygodnie, myślę, że to akurat dokładnie tyle, ile potrzeba, by stworzyć coś może i niespecjalnie wizjonerskiego i świeżego, ale diabelnie satysfakcjonującego.

Jako duet Ghost i Younge prezentują się jak dwaj starzy, dobrzy znajomi, co jest tym bardziej ironiczne, skoro nie spotkali się w trakcie tworzenia tej płyty ani razu w studiu.

alt
„Twelve Reasons to Die” jest giętkie i uniwersalne jak Mr. Fantastic, subtelne jak Invisible Woman, surowo ociosane i hardkorowe jak Thing i jednocześnie ogniste i żywiołowe jak Human Torch.

W zalewie cukierkowatych, metroseksualnych chłoptasiów w rurkach Ghostface jawi się jako zbawienie nie tylko dla marudnych truskulowców, ale także wszystkich tych, którzy stęsknili się trochę za brzmieniem Wu-Tang Clan.

Adrian Younge powiedział, że chciałby, by fani takiego np. Portishead jarali się płytą na równi z fanami hardkorowego rapu, ja jestem przekonany, że trafi ona pod strzechy także innych środowisk. Tak potężny MC jak Ghostface tkający mafijną historię na konceptualnej płycie produkowanej przez wiernego ucznia Clanowej szkoły robienia bitów, bacznie kontrolowanego przez Masterminda owej szkoły- mieszanka skazana na sukces. 4,5/5.


Jeśli szukasz biletów na koncerty hip-hop/rap, zdobędziesz je w 100% legalnie u naszych przyjaciół z Biletomat.pl

 

Recenzja

Fazi & Mei „Delirium”: osobisty przekaz, bez wymyślania rapu na nowo – recenzja

Czy duet Fazi i Mei zdał pierwszy egzamin?

Opublikowany

 

fazi mei delirium

Ustalmy to już na samym początku. ”Delirium” to nie jest album, który ma kogokolwiek przekonać do twórczości Faziego lub Mei. Ten materiał momentami zdaje się nawet mieć zupełnie odwrotny cel. I mnie to wcale nie dziwi. Krzysztof debiutował prawie 30 lat temu i nikomu nic udowadniać nie musi. Może natomiast nadal tworzyć muzykę, do jakiej przyzwyczaił już swoich odbiorców, urozmaicając jej format o duet z Mei. Dzisiaj pochylimy się nad tym materiałem.

“To już nie muzyka, którą pokochałem 
Nieziemskie geny i do tego talent 
Jestem poetą z milionem wad 
Nieraz się porzygałem od waszych dobrych rad”

Pierwsze, a zarazem podstawowe pytanie jakie powinniśmy sobie tutaj zadać to… czy ten duet ma w ogóle sens? Zanim to rozstrzygniemy, przyjrzyjmy się samemu projektowi. „Delirium” to materiał bliższy formatowi EPki. Zawiera zaledwie sześć numerów, z czego aż pięć w akompaniamencie śpiewu Zdziarki. Co do warstwy lirycznej – teksty poruszają tematy introspekcji, rozliczeń z przeszłością oraz trudnych emocji, typowo już dla tego duetu. Przekaz jest osobisty, wręcz konfesyjny. Fazi nie wymyśla tutaj rapu na nowo i prezentuje raczej swój charakterystyczny, szorstki styl. Mei natomiast dostarcza nam większej melodyjności tworząc między muzykami wyraźny kontrast. I w takiej konfiguracji, duet ten ma i ręce i nogi. Gdyby ci artyści próbowali mierzyć się z mikrofonem w stricte tym samym stylu, zapewne ponieśliby porażkę.

I wchodzę w social media, by znów to zobaczyć
Jak wielki uśmiech skrywa poziom Twej rozpaczy
Beznadziejna pustka rozrywa Cię od środka
Gdy nie możesz sprostać, goniąc wirtualną postać

Choć nie pozornie, „Delirium” to materiał, który już zapisał się na kartach historii polskiego rapu. W jaki sposób? Poprzez utwór „Wirtualna postać” z gościnnym udziałem Liroya. Bo to właśnie wraz z jego publikacją zakończył się pierwszy beef w polskim rapie. Trochę historii dla kontekstu. Konflikt między Panami rozpoczął się w 1995 roku poprzez premierę „Antyliroya”. Co najważniejsze w kontekście tej recenzji, spór ten oficjalnie nigdy nie został wyjaśniony. Aż do “Delirium”. Z perspektywy kultury Hip-Hopu w Polsce, to nadwyraz ważne wydarzenie. W pewnych czasach równie niewyobrażalne jak zgoda Peji i Tedego. A jednak do tego doszło. A pozostając już w temacie rapowych featureingów, na płycie udzielił się także wyżej wymieniony Rychu, Pih i Dono.

Spektakl trwa, każdy gra, ten, co ma
Ukrywając twarz za tym, co podpowie świat

„Delirium” to projekt, który jest właśnie tym, czego po nim się spodziewacie. Nie zawiera fikołków, skoków w dal i innych akrobacji artystycznych. Jest za to muzyka – surowa, dynamiczna, emocjonalna. Duet Fazi i Mei zdał pierwszy egzamin. A było nim przygotowanie płyty, na której nie będą siebie nawzajem tłamsić lub zagłuszać. Drugim egzaminem będzie odbiór słuchaczy. Wynik tego testu pozostawiam do waszej opinii. 

Czytaj dalej

Recenzja

Biografia Sentino „Tatuażyk” – przedpremierowa recenzja

„Wszyscy bliscy albo umierali, albo odchodzili bez słowa”.

Opublikowany

 

sentino biografia recenzja

Przeczytałem autobiograficzną książkę Sentino… i dzisiaj Wam o niej opowiem. 

Ustalmy to jednak na samym początku. Ja nie wierzyłem, że to wydanie kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. Brałem ten projekt pod uwagę równie poważnie co szlugi Alvarezy, napój Midas, wódkę Tatuażyk, high-endową markę Sicarios Culture z dresami po 200 euro i całą rzeszę innych pomysłów na komercjalizację postaci Sentino. Jaka była więc szansa na powodzenie tego projektu? A jednak fizyczny egzemplarz biografii Sentence trafił w końcu do mojej ręki. Prosto z drukarni, prosto z rąk Truemana na Złotej 44, prosto do czytelników portalu GlamRap, aby jako pierwsi dowiedzieli się co skrywa w sobie “Tatuażyk”.

Technicznie jest to wywiad rzeka. Sentino naprowadzany pytaniami swojego rozmówcy opowiada o tym, co, gdzie, kiedy, z kim zrobił. Przez większość książki idą oni całkiem chronologicznie, aby pod koniec już stricte wyrywkowo rozwijać najbardziej intrygujące kwestie. Sebastian zaczyna swój wywód od bardzo szczegółowego omówienia swojego dzieciństwa i aspektów, które ukształtowały go jako człowieka. To właśnie tutaj pierwszy raz publicznie opowiada on więcej o swojej rodzinie i wychowaniu. Uważni słuchacze Alvareza od razu wyłapią fragmenty pasujące treścią do konkretnych zwrotek w twórczości rapera. Pojawiają się też tematy nigdzie wcześniej nie poruszane. Dowiecie się z tej lektury między innymi szczegółów pierwszego stosunku seksualnego Sentino oraz rozstania jego rodziców.

Po omówieniu młodzieńczych lat zaczyna się kwestia buntu, która towarzyszy nam do samego końca lektury. Sebastian zdaje się postacią niezmiennie idącą na przekór otaczającym go standardom. Dotknięty specyficznymi sytuacjami za młodu, emigrując z kraju do kraju, nauczył się żyć w niezmiernie specyficzny sposób. I ten lifestyle towarzyszy mu od 16 roku życia, aż po dziś dzień. Tylko że on go nie wybrał a mimowolnie zaczął w nim funkcjonować. Chociaż ewidentnie Sentence przechodzi przez różne etapy życia, które ta książka umiejętnie dzieli kolejnymi rozdziałami, to wciąż pozostaje on tą samą osobą. Zresztą tyczy się to również jego wyglądu. I tutaj pojawia się bardzo ważna kwestia. Bo ogromną zaletą “Tatuażyka” są zawarte w nim materiały z prywatnych zbiorów rodziny Sentino. Fotografie, rysunki, skany rękopisów, które to razem z kodami QR (stanowiącymi odnośniki do konkretnych utworów muzycznych) stały się fenomenalnym uzupełnieniem książki. To w pewien sposób nadało biografii charakteru i bardziej urzeczywistnionego zarysu.

Mam też parę dotkliwych uwag co do “Tatuażyka”. Po omówieniu dzieciństwa zaczyna się istny fabularny rollercoaster. Niektóre lata życia naszego bohatera zawarte są w paru zdaniach. Sentence nie raz stawia w losowym momencie zdecydowaną kropkę, odmawiając kontynuowania danego tematu. Rzecz jasna wynika to z dotkliwości wspomnień do jakich musi on na potrzebę wywiadu wracać. Nie dziwi więc wzmianka o butelce alkoholu towarzyszącej Sentino w trakcie rozmowy. Jednak te urywane kwestie szkodzą książce jako biografii. Ostatecznie “Tatuażyk” to 220 stron tekstu, napisanego bardzo dużą czcionką, wraz z wielkimi odstępami między akapitami. Lektura na jeden wieczór. A szkoda, bo potencjał był tu zdecydowanie na dłuższe dzieło. Brakuje mi też uwzględnienia wielu postaci. Rozmówca dopytuje się co prawda o różne nazwiska ze świata showbiznesu, jak Malik, Mata, Diho, Kaz Bałagane, TPS i Paluch, jednak to stanowczo za mało. Wiele osób jak chociażby Raff Smirnoff zostało niestety pominiętych. A no i jeszcze jedna rzecz, wielokrotnie pojawia się błąd zapisu liczbowego. Zamiast 40 tysięcy mamy “40 000 tysięcy”. To powinna akurat korekta wyłapać.

Wbrew pozorom nie jest to wesoła lektura pełna pięknych opowieści na temat kradzieży małp z Gibraltaru i rzucaniu talerzami w restauracjach z latynoskimi kobietami u boku. Dużo w niej bólu i walki o lepsze dzisiaj, bo „jutro” zdaje się dla Sebastiana mniej ciekawe niż obecna chwila. Sentino z pewnością prezentuje się w „Tatuażyku” jako jedna z najciekawszych person w polskim przemyśle muzycznym jednak nie zawsze w ten sposób, w jaki sam by sobie życzył. Zawód poczują także czytelnicy ciekawi historii Sentence z “ulicy”, nad czym w posłowiu ubolewa sam autor książki. Nadal nie wiemy co wiązało tego polsko-niemieckiego rapera z Hellsami. Zawarta prywata raczej usatysfakcjonuje fanów, chcących, chociaż troszkę lepiej poznać swojego idola. Słowem podsumowania tego tekstu niech będzie poniższy cytat z posłowia, z którym to Was zostawię.

”W jego otoczeniu od zawsze był brak jakiejkolwiek osoby, której mógłby zaufać. W koło tylko k*rwy i gangsterzy. Wszyscy bliscy albo umierali, albo odchodzili bez słowa”.

Czytaj dalej

Recenzja

Sapi Tha King „Wado Loco”: Odklejenia korposzczura – recenzja

Próg wejścia do rap-gry to nieśmieszny żart.

Opublikowany

 

Każda recenzja wymaga ode mnie przynajmniej kilkukrotnego przesłuchania ocenianego materiału. Nieraz kilkunastokrotnego. W międzyczasie sporządzam notatki i spisuję luźne myśli. Naturalnie rzecz biorąc, pierwszy odsłuch daje mi ich najwięcej. Chociaż najbardziej wnikliwe obserwacje przychodzą dopiero z kolejnymi godzinami. No i tak sobie spoglądam na moje notatki po czterech pierwszych numerach „Wado Loco”: Seplenienie, gubienie rytmu, udawanie, że potrafi śpiewać + problemy z tempem i tonacją. Wiem już, że to będzie uciążliwa recenzja. Przed wami debiutant. Sapi Tha King.

“Jebać stare baby, jebać stare baby, jebać stare baby.
U u a a po co dzwoniłaś na psy, kurwa?”

Może Sapi ma problemy z prawie każdym aspektem muzycznym, ale za to porywa głęboką liryką. Nie no, żartuję. Jest taki numer jak „Zamknij ryj”, w którym Sapi zapewnia, że żadne komentarze go nie bolą. Totalnie nie obchodzą. Żadne. Dlatego pełen emocji nagrywa numer, gdzie obraża osoby, którym nie podoba się jego muzyka. Rzuca przy tym pełną gamą obelg i wyzwisk. Skoro tak bardzo ma to w poważaniu to, z jakiego powodu tak sfrustrowany o tym nagrywa? Pytanie retoryczne, wszyscy znamy odpowiedź. Jednak najbardziej mnie zaintrygowały wspomnienia z pracy w korporacji IT. Na przykład w kawałku „Baba z HR” nasz bohater recenzji żali się, że chcieli go zwolnić za przychodzenie pijanym do pracy. Poważnie. Dziwi się on też temu, że na spotkaniach integracyjnych ludzie pozwalają sobie na zabawę, a w zakładzie pracy to już niezbyt. Innym razem pojawia się temat wyzysku i pracy na czarno. To akurat są tematy z kategorii poważnych. Jednak budowanie wokół siebie otoczki korposzczura z ilością odklejeń na poziomie Malika Montany, zupełnie rujnuje sens podejmowania takiej problematyki.

“I k*rwa teraz siedzisz taki sfrustrowany, że my mamy takie durne wersy.
K*rwa nie masz roboty, siedzisz u matki.
Jedyne co jej dorzucasz to k*rwa pranie do pralki.
Ty j*bana parówo, śmieciu. Jesteś nikim”

Techniką Sapi też nie grzeszy. Wiele rymów jest do przewidzenia, jeszcze zanim padną z ust rapera. Zupełna amatorszczyzna. A są jakieś plusy albumu „Wado Loco”? Znajdą się. Utwór „Królowa manipulacji” porusza arcy ważny temat współczesnych relacji w geocentrycznym świecie. Wiecie – mężczyzna zły, kobieta dobra. Nigdy na odwrót. Jakbyście czytali Onet i w jakimś kosmicznym otępieniu stwierdzili, że jego pseudoredaktorzy mogą mówić z sensem. To właśnie o takiej nowoczesnej patologii traktuje ten numer. Z kilometra też czuć od Sapiego mocne przywiązanie do miejsca wychowania. Wplątywanie swojego pochodzenia między wersami, zawsze jest mile widziane w rapie. Nie można też raperowi odmówić charyzmy, która to konsekwentnie buduje autentyczność wokół jego persony. O i jeszcze dwa słowa. Kubi Producent. Bo to on podjął się wyprodukowania wszystkich bitów na ten album. Świetna robota. Gościnne zwrotki położyli natomiast Fukaj i Kizo. No i tutaj chciałbym zwrócić uwagę na tego pierwszego pana. Chłopak, który jest moim zdaniem autorem najgorszego albumu wydanego nakładem SBM Label, nagrał zaskakująco porządną zwrotkę. Prawdopodobnie najlepszą w swojej dotychczasowej karierze. Jeszcze może coś z niego być. Kibicuję.

„Robiłem strony internetowe, configi portów i także grafiki
I cały czas darłeś mordę, straszyłeś brakiem pensji, zamiast zachęcić
Myślałeś, że mając monopol w tym mieście, możesz swoich podwładnych tępić
Chuj ci do mordy, ty stary chamie, jeśli teraz dziwko to słyszysz”

Poziom polskiego rapu leży. Rok 2023 jest wyjątkowo felerny pod tym kątem. Popularność takich person jak Sapi Tha King jest jedynie tego smutnym potwierdzeniem. Gdzie jest biuro ochrony rapu, kiedy jest naprawdę potrzebne? Próg wejścia do rap-gry to nieśmieszny żart. Szczerze, to z coraz większym zaniepokojeniem obserwuję takie ekscesy. Mam spore obawy przed tym, aby takie albumy miały być codziennością na scenie. To nie jest żaden performens wychodzący przed szereg. To wymizerowany produkt. Jednak nie skreślałbym jeszcze Sapiego. Tha King pomimo tego, że aktualnie kuleje w tworzeniu muzyki — przynajmniej próbuje iść własną drogą. W przyszłości mu to zapewne zaowocuje. Ale patrząc na “Wado Loco”… to zdecydowanie w tej dalszej przyszłości.

“Byłaś największą brudaską, jaką poznałem
Stawałem na końcu chuja, a w zamian chuja dostałem
Tyle razy myślałem, że sam odwiedzę Ostrawę
I pojadę na kurwy, jeszcze przed karnawałem”

Ps: A myślałem, że po „Kici Meow” Reto i Leosi już nic gorszego nie usłyszę.

Ocena płyty Sapi Tha King „Wado Loco”:

3.7 Ocena redakcji
1.8 Ocena słuchaczy (5 głosy)
Teksty1
Bity8
Flow2
  Zaloguj się, żeby ocenić
Sort by:

 

Verified

Show more
{{ pageNumber+1 }}

Tracklista

  1. Nawet jeśli nie wyjdzie mi z rapem
  2. Jestem młody
  3. To wszystko dała mi branża IT
  4. 10K20K
  5. 200km/h (Unreleased)
  6. Baba z HR (Unreleased)
  7. Terabajt
  8. Mimo że dzwonisz
  9. Zamknij ryj (Unreleased)
  10. Chcę mi się pić (Unreleased)
  11. Królowa Manipulacji
  12. Pytasz mnie czy zaufam? (Unreleased)
  13. Służbistka

Czytaj dalej

Recenzja

Chivas „młody say10”: tylko hity – recenzja

W zaledwie rok raper zrobił progress jaki większości artystów zająłby pięć lat i z trzy wydane albumy.

Opublikowany

 

chivas młody say

Znacie to uczucie, kiedy polski rap was pozytywnie zaskakuje? Ja też niezbyt. Natomiast każdy taki eksces warty jest naszej uwagi. Z tego właśnie powodu spotykamy się dzisiaj w ramach recenzji albumu Chivasa. Fakt, rzadko kiedy tak z góry narzucam moje odczucia przy pisaniu opinii o danym krążku. “Młody say10” jednak jest dla mnie zupełnym przełomem w postrzeganiu postaci jego autora. Stąd recenzja być może nacechowana będzie moją sympatią już od początku, taki wyjątek.

Wyjdę sobie na dwór, bo mieszkam sam
Spotkam kogoś, kto mnie słucha i kojarzy twarz
Jest podobna do Jezusa, to trochę pojebane
Bo nie jestem jego fanem, ale fajnie, gdyby był

Chivasowi nigdy nie można było odmówić zdolności stricte wokalnych. Niestety obrany przez niego styl, zdawał się nie do końca przemyślany czy opanowany przez samego artystę. Tak jak doskonale rozumiałem fenomen podopiecznego Szpaka przy okazji debiutu, daleko mi było do propsowania “nauczyłem się przeklinać”. Co się zmieniło? W zaledwie rok raper zrobił progress jaki większości artystów zająłby z trzy longplaye. “Młody say10” pozbawiony jest chaosu, pomimo dużej dynamiki. Muzyk bezbłędnie lawiruje klimatami popu, rocka, punka i rapu, nie dając nawet na sekundę odlecieć myślami odbiorcy. Materiał płynie, jakby był zaledwie jednym utworem. Dawno nie spotkałem się z taką spójnością.

I się zastanawiam cały czas, czy jej kupić gaz?
Czy ona mnie kocha, czy chce się tylko pieprzyć?
I tak cały czas, czy jej kupić gaz?

“Młody say10” zawiera jedenaście pozycji na trackliście, a co za tym idzie album trwa jedynie 26 minut. Bez gościnnych wokali. Jednak wbrew pozorom, płyta nie pozostawia po sobie odczucia niedosytu. Dlaczego? Materiał skrojony został na miarę z każdej strony. Z pewnością pomocnym w tym aspekcie był fakt, że za wyprodukowanie wszystkich bitów odpowiedzialny jest sam Chivas. Dalej. Podopieczny Szpaka rapuje o emocjach jakie spotyka przy dobitnie życiowych sytuacjach. Bez wyniosłości. Bez bawienia się w wieszcza. Przebijają się przede wszystkim negatywne myśli, nie raz wypowiedziane w sposób bardzo prosty. Nie doszukiwałbym się jednak legendarnie złożonych zwrotek. Co więcej, ten album wcale taki nie musi taki być, aby pozostać wybitnym dziełem. Poprzez odpowiednią zmianę tempa i akcentu, utwory pozostają prawidłowo skonstruowane bez zmuszania się do pisania wersów pod stałą liczbę sylab.

Moja pierwsza dziewczyna udawała, że ma raka
Dawno temu, no i wcale nie umarła

To nie jest gatunek rapu jaki będę sobie słuchał w wolnym czasie. Jednak docenić muszę jakim ewenementem na naszej scenie jest “młody10”. To świerzość jakiej nie podrobisz. Styl wykreowany przez Chivasa jest unikalny w polskich realiach i pozostawia po sobie wrażenie jeszcze sporego potencjału do wydobycia. Przyjemnie mi jest jeszcze czasem się zaskoczyć słuchając polskiego rapu.

Przez siedem lat adorowałem głupią szmulę 
Nie chodzi o D–, ani K–, ani Zuzię, ta pierwsza to zrozumie 
A w sumie szczerze niezbyt chciałem gadać o tej drugiej 
(Czemu? Czemu?) To ta od raka

Ocena płyty Chivas „młody say10”: 9.3/10

9.3 Ocena redakcji
2.6 Ocena słuchaczy (4 głosy)
Teksty9
Bity9
Flow10
  Zaloguj się, żeby ocenić
Sort by:

 

Verified

Show more
{{ pageNumber+1 }}

Tracklista

  1. anyżowe żelki
  2. narcyz
  3. koleżanko mojej byłej
  4. drzewko
  5. to ostatni raz gdy jadę nad bałtyk
  6. miałem kolegę bartka
  7. kupić jej gaz czy torebkę?
  8. jesteś najlepszy/najlepsza
  9. mam chyba za drogie auto
  10. prevka na płytę może (młody say10)

Czytaj dalej

Recenzja

DeNekstBest „Młyn”: Czarny koń – recenzja

W pełni wykorzystany potencjał przyjętego formatu krążka.

Opublikowany

 

DeNekstBest Młyn

Denekstbest odżyło. Poczynając od kontynuacji mixtapeu z 2016 roku, przez fenomenalny debiut Szymona_C i opus magnum w twórczości Sebastiana Fabijańskiego. Ku mojemu zaskoczeniu, chwilę po tych premierach pojawia się już kolejny projekt pod szyldem DNB. “Młyn” to album nagrany w całości podczas pięciodniowej sesji zrealizowanej na wspólnym wyjeździe artystów związanych z wytwórnią. Koncept równie banalny, co wszystkim dobrze w ostatnich latach znany. Zobaczmy co z tego się narodziło.

Kiedyś się jak zombie kręciliśmy po blokach wkoło 
Kilka lat minęło, coś tam się udało paru ziomom 
Chłop mnie podał na psach, po pół roku odwołał zeznania 
Płakała mama, kiedy pocztą przychodziły wezwania

Domeną takich projektów jest spektakularny luz i porywające linie melodyczne. Odcięci od codziennych bodźców, a tym samym niewychodzący z melanżu artyści płodzą najefektywniejsze bengery. Gorzej już niestety z samą liryką przez nich prezentowaną. Stąd nie jestem zbytnim entuzjastą takiego formatu. Przy czym ekipa DeNekstBest okazuje się wyjątkiem potwierdzającym powyższą regułę. “Młyn” porywa nie tylko świetnymi top line’nami, a również nadzwyczajną błyskotliwością muzyków. Podopieczni VNMa wraz z nim samym, zadbali o to, aby każdy pojedynczy numer posiadał określony zamysł. Coś więcej niż “impreza i używki” oraz “używki i impreza”. To właśnie ta pomysłowość stanowi największą zaletę “Młynu” jednocześnie wyróżniając go na tle konkurencji.

Zostanie wilczy bilet nam
Nie chce został nawet chwilę sam
Za to na chodniku wylewam
Nie wierzę w 21 gram

Udział w zamieszaniu wzięli: VNM, Fontam, Szymon_C, Gverilla, K-Leah, Toster, Veri, Emil Blef, Niko oraz Tomson. Bity wyprodukowali dla nich DrySkull, PMBTZ, Janga oraz SurfAir’a. Pojawiły się również scratche od Dj’a Chederac’a. W tym zespole przygotowali nam łączenie dwanaście utworów, oddając w nasze ręce ponad czterdzieści minut muzyki. Dominuje pozytywny vibe i letni klimat, chociaż pojawiają się bardziej sentymentalne fragmenty. Daleko im jednak do HuczuHucza, ewidentnie artystom z DNB udzielił się letni klimat. A co do naszych bohaterów, widać po nich liczne próby wygimnastykowania wokalu. Raz wychodzące lepiej, raz gorzej. Z pewnością jednak nie pozwalają takimi działaniami na nudę w trakcie odsłuchu. To też dla nich idealne miejsce na takie ekscesy, gdzie nie zostaną tak surowo ocenieni, jak na typowych studyjnych longplayach.

Po co pierdolić, jeśli chuja się znasz
Boli mnie fakt poziom rozprawy
to superexpress czy fakt jak w tabloidzie
Chętnie wyczyściłbym ci pamięć tak jak w androidzie

Od czasu “Molzy” to najlepszy wyjazdowy materiał jaki słyszałem. Masa luzu i przyjemnych linii melodycznych spotkała się tutaj z myślącymi głowami, które potrafiły przełożyć swoją narrację w spójną całość. Artyści wykorzystali do cna potencjał przyjętego formatu, dodając do niego swoje autorskie aspekty. Przyznam, jestem miło zaskoczony. To przecież może być rok DeNekstBestu. Czyżby czarny koń 2022 roku?

Miałem ją robić od przodu
ale miała na tył napęd
cały czas gonimy za tym trapem

Ocena płyty DeNekstBest „Młyn”

8.5 Ocena redakcji
3.2 Ocena słuchaczy (3 głosy)
Teksty9
Bity8
Flow8.5
  Zaloguj się, żeby ocenić
Sort by:

 

Verified

Show more
{{ pageNumber+1 }}

Tracklista

  1. Krzywe miny prod. Janga, Szymon_C (1 SINGIEL)
  2. Nie robimy kroku w tył prod. PMBTZ (4 SINGIEL)
  3. Wrak prod. Dryskull, Tomson, Gverilla (5 SINGIEL)
  4. Andromeda prod. Janga (3 SINGIEL)
  5. Mam dość prod. Dryskull (2 SINGIEL)
  6. Cool story bro prod. SurfAir
  7. Trap Skoda prod. PMBTZ (6 SINGIEL)
  8. Odmienne prod. Dryskull
  9. Żyć jak chce prod. Dryskull
  10. Mamo nie krzycz plz prod. Dryskull
  11. Las prod. Niko

Czytaj dalej

Popularne

Copyright © Łukasz Kazek dla GlamRap.pl 2011-2025.
(Ta strona może używać Cookies, przeglądanie jej to zgoda na ich używanie.)

error: